ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Wildildlife ─ Six w serwisie ArtRock.pl

Wildildlife — Six

 
wydawnictwo: Crucial Blast Record 2007
dystrybucja: Crucial Blast Record
 
01. Things Will Grow [04:36]
02. Tungsten Steel- Epilouge [08:13]
03. Whooping Church [02:39]
04. Magic Jordan [18:14]
05. Feed [07:06]
06. Kross [14:02]
07. Nervous Buzzing [13:53]
 
Całkowity czas: 68:43
skład:
nie podano
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,1
Arcydzieło.
,0

Łącznie 2, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
17.02.2008
(Recenzent)

Wildildlife — Six

Drugi album z wytwórni Crucial Blast, z jakim miałem okazję się zapoznać to SIX, pochodzącej z San Francisco formacji WILDILDLIFE. Zapowiadało się ciekawie od samego początku, bowiem w Terrascope Magazine można było przeczytać na ich temat takie zdanie: „Głosy z piekieł, powolne i głośne, tak jakby Black Sabbath na szesnastu obrotach (16rpm), jak by Jesus Lizard spotkał pradawnego szamana w ukrytym, świętym lesie”.

Urzekła mnie ta płyta. Nie zaczyna się może ona specjalnie atrakcyjnie. Things Will Grow – to bardzo domowa perkusja, nagrana chyba na jednośladzie (no może dwu-), do niej dochodzi gitara z pogłosem. Potem jednak pojawia się riff dość prosty, ale przyciągający ucho. Całość zaś wybucha po usłyszeniu wokalu. Świetny, garażowy (bardziej z Seattle niż San Francisco) śpiew. Brudny, undergroundowy i do tego przepuszczony przez przetworniki. Nawet nie chcę myśleć, co by jurorzy z uwielbianego przez masy programu IDOL, powiedzieliby o tym głosie. Choć lider Homo Twist mógłby się zaprzyjaźnić. Tungsten Steel-Epilogue to już prawie klasyka undergroundu. Miażdżąca perkusja, głos z zaświatów, – co ciekawe zaśpiewany raz i dodatkowo nałożony po przetworzeniu z zupełnie innym (falsetowym) brzmieniem. Bardzo mi się spodobała praca gitar w przerwach między śpiewem. Dużo tu ekspresji, mało samej łatwej do zapamiętania muzyki. I bardzo dobrze. Nie jest to w końcu płyta dla mass, żeby ją sobie nuciły w wolnej chwili. Po przebrzmieniu ściany dźwięku, szaman rozpoczyna modły, wtóruje mu rozstrojony bas. Niestety szaman pomylił ostatnią strofę zaklęcia i magia obróciła się przeciwko niemu. Rozpoczął się proces przemiany szamana w kamień i wtopienia go w sklepienie jaskini. Towarzysząca temu agonia i krzyki ucichły nagle, gdy język szamana stał się małym skalnym występem. Whooping Church rozpoczyna się szemrzącymi samplami i cichą, balladową gitarą. Troszkę to przypomina… Sigur Rós. I cała ta dwuminutowa etiuda jest właśnie taka.

Magic Jordan to jedna z dwóch perełek na tym albumie. Przy pierwszym przesłuchaniu zaskakuje, bowiem trwa ponad osiemnaście minut, co patrząc na poprzedzające ją utwory jest spora różnicą. Przy drugim i następnych, odnajdujemy tam coraz więcej i więcej Muzyki. Spokojna perkusja, lekki bas, śpiew czysty, klarowny, choć niepozbawiony pewnej dozy garażowości. W trzeciej minucie charakter się zmienia. Zbliżamy się do świata Black Sabbath, My Dying Bride czy starego Tool. Krzyk rozpaczy i po długiej chwili uspokojenie. Przenosimy się na górską łąkę, gdzie świeci słońce, rozbrzmiewają dzwonki owiec i otacza nas tylko spokój i piękno. Zadziwiające przejścia. Gdzieś w oddali w lewym kanale skrzypią drzwi, zaś z przodu słuchać gitarowe, progrockowe wątki. Ten progresywny, urzekający fragment trwa przez ostatnie dziesięć minut. Od razu słychać, że coś chodzi po głowach chłopakom z tej formacji. Jakieś nawiązania do Legendary Pink Dots, choć nie tylko. Gdzieś od czasu niespodziewane uderzenie talerza, może trochę basu. Psychodeliczne i frapujące poszukiwania przestrzeni, mieszanie się kilku różnych stylów, przenikające się odmienne stany świadomości. Tuż przed piętnasta minutą pojawiaj się chóralne, spokojne i jakby schowane z tyłu, śpiewy. Dość diaboliczne, jednak spokojne i stonowane. Zapadają nam w pamięci dzwonki i sidle długo, długo rozbrzmiewającej mrocznej gitary.

Feed to kolejny interesujący utwór. Floydowskie powtórki, delay, zabawa dźwiękami, z początku stonowana, potem wybuchająca z większą siłą. Rozpędza się psychodeliczna wirówka, która wciągnie każdego słuchacza. Pojawia się też coś w rodzaju śpiewu, choć zbliżone jest to bardziej do recytacji swoistej, nieokreślonej poezji. Traumatyczny Kross nie nastraja nas zbyt optymistycznie, chociaż… Znajdziemy tu trochę odwołań do psychodelicznych nagrań Franka Zappy, Black Sabbath, The Young Gods, ale również Ministry, Nine Inch Nails i Venom. Kolejny długi utwór na tej płycie i druga perełka. Gdy się w niego zasłuchamy, to nie pozostaje nam nic innego jak tylko go powtarzać i powtarzać. Muzyka się rozpędza, nabiera mocy, by w okolicach szóstej minuty rzucić nas na ścianę i przygnieść całą swoją ciężkością. Wściekłe, opętańcze riffy i znowu zmiana. Przenosimy się do Andaluzji, gdzie usłyszymy śliczną gitarę klasyczną, czyściutką, pięknie brzmiącą i radosną. Ale nie na długo. Coś każe nam wrócić w czeluści Hadesu. Mrok znowu nas ogarnia i tym razem nie wypuści aż do końca. Nisko osadzone gitary, mocne bębny i wciągający, pełen rozpaczy wokal. Na zakończenie uderzenie rodem z Bauchaus i już nas nie ma. Muzyka nas pokonała. Na zakończenie dostajemy utwór pomagający rozstroić nerwy, jeśli jesteśmy niespokojni. Nervous Buzzing to jeden z najciekawszych utworów na tej płycie. Dostał bardzo dobre noty od krytyków i to zasłużenie. Coś w nim jest, dużo tu mroku i psychodelii, poszarpanych gitar, krzyku, rozpaczy i poszukiwań. Są interesujące zagrania perkusji, jest pewnego rodzaju zbliżenie do Acid Mother Temple czy Mono. Bardzo, bardzo długie zakończenie utworu, tak bliskie dokonaniom japońskich mistrzów tego gatunku. Końcówka to prawdziwe misterium chaosu, uporządkowanego i kierowanego, ale jednak chaosu. Pod sam koniec pojawia się miła dla ucha basowa minisuitka, wspomagane przez leciutką gitarę. Pięknie to brzmi.

Dla fanów ciężkiej, mrocznej, psychodelicznej jazdy – debiutancki album WILDILDLIFE to pozycja obowiązkowa.
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.