Ostatnimi czasy ukazało się całkiem sporo bardzo dobrych pozycji w stylu zwanym powszechnie melodyjnym death-metalem, jednakże moim skromnym zdaniem nowy album Soilwork przebija je wszystkie!!! I nic w tym dziwnego, bowiem zespół ten staje się lepszy z płyty na płytę, coraz skuteczniej wypracowując swój własny, niepowtarzalny styl. A przypomnijmy, że już debiutancki krążek grupy „Steelbath Suicide” narobił w pewnych kręgach sporego zamieszania… Niestety nie poparty prawie żadną promocją album dość szybko przepadł w ogólnym natłoku wydawnictw, podobnie zresztą jak jego równie dobry kontynuator „Chainheart Machine”… Tak więc dopiero wraz z zeszłorocznym „A Predator’s Portrait” grupa mogła mówić o prawdziwym sukcesie, dodajmy sukcesie całkowicie zasłużonym …
Tymczasem „Natural Born Chaos”, choć zasadniczo utrzymany w podobnym stylu, który zespół zaczął wypracowywać na „A Predator’s Portrait”, to jednak jest krążkiem znacznie dojrzalszym i lepiej zaaranżowanym, a przez to także najlepszym jak dotąd albumem grupy, tym bardziej więc zachęcam do zapoznania się z nim. Mimo że znów poruszamy się w obrębach gotheburskiej szkoły death-metalu, to Soilwork ciężko pomylić z jakimkolwiek innym zespołem prezentującym ten styl grania. Co więcej zaryzykowałbym stwierdzenie, że dziś grupa robi dla sceny to, co kilka lat temu czyniły In Flames i Dark Tranquility, bowiem „Natural Born Chaos” na głowę bije ostatnie produkcje tych zespołów. Niby nic tu nowego: techniczne i ciężkie granie z dużą dozą melodyjności, oparte przede wszystkim na solidnej, pełnej zmian tempa pracy gitar, a jednak tyle w tym świeżości i pozytywnej energii, że aż ciężko nie dać się porwać!! No właśnie, w przeciwieństwie do recenzowanych ostatnio Into Eternity i Arch Enemy, Soilwork nie zwala z nóg ciężkością i agresją grania, owszem ich muzyka jest dynamiczna i ostra, ale bardziej w tym „pozytywnym”, rockowym sensie niż rzeczywistej wściekłości… I może dlatego tak mi się ten album podoba, tym bardziej, że naprawdę jest tu czego słuchać, bowiem w swojej klasie Soilwork osiągnęli prawdziwe mistrzostwo. Przede wszystkim zespół bardzo płynnie i naturalnie przechodzi między różnymi tempami i stopniami melodyjności, dzięki czemu w każdym utworze dzieje się tak dużo, że miejscami aż ciężko to wszystko ogarnąć. W dość krótkim czasie bowiem słuchacz dosłownie zalewany jest taka intensywnością i różnorodnością dźwięków, że chyba nawet dobrze, iż zespół nie przekombinował z solowymi popisami, gdyż wtedy materiał ten mógłby stać się po prostu dość ciężkostrawny… Z drugiej strony pojawia się tutaj kilka całkiem niezłych solówek, bardzo pozytywne wrażenie wywarła na mnie także gra klawiszy, która schowana gdzieś z tyłu przy pierwszych kontaktach wydaje się nawet dość mało istotną, ale po uważniejszym wsłuchaniu się okazuje się pełnić bardzo ważną rolę w budowaniu atmosfery krążka. Tak czy inaczej znaczna część uwagi skupia się na bardzo solidnej, równej pracy gitar, oraz świetnych wokalach Bjorn’a Strid’a. A trzeba przyznać, że facet jest naprawdę niezły i jego partie to także jedna z ważniejszych zalet tego krążka. Zupełnie jak sama muzyka Bjorn bezproblemowo przechodzi z ostrego wrzasku do śpiewanych czystym głosem, bardzo melodyjnych partii, które doskonale sprawdzają się w refrenach. By dopełnić obrazu należy także wspomnieć, że producentem płyty jest sam Devin Townsend i jego „rękę” dość wyraźnie słychać na tym albumie, nie tylko w perfekcyjnym, bardzo nowoczesnym i ciężkim zarazem brzmieniu płyty, ale także właśnie w melodyjnych liniach wokalnych, które w bardziej złożonych momentach zbliżają się do tego, czego Devin dokonał na swoim ostatnim krążku (sam maestro udzielił się także w jednym z utworów)…
I to właściwie wszystko… Płyta co prawda nie „wali w mordę” tak, jak ostatnie produkcje Arch Enemy i Into Eternity, ale podejrzewam, że dla większości z Was będzie to wręcz zaletą. „Natural Born Chaos” to po prostu dziesięć perfekcyjnie zaaranżowanych i wyprodukowanych kawałków ciężkiego i technicznego grania, które gorąco Wam polecam.