Frames to już trzeci krążek nagrany przez Oceansize. Ten pochodzący z Manchesteru zespół, od 1998 roku tworzy muzykę skutecznie wymykającą się próbom jednoznacznego zaszufladkowania i sklasyfikowania. Na pewno można jednak pokusić się o wymienienie kilku zespołów, których wpływ na Brytyjczyków jest słyszalny. Są to Radiohead, Tool, Porcupine Tree, Pearl Jam czy Mogwai.
W 2005 roku Oceansize zachwycił słuchaczy bardzo świeżo brzmiącym, zwariowanym albumem Everyone Into Position. Na Frames akcenty rozłożone zostały trochę inaczej. To płyta spokojniejsza, bardziej przestrzenna i myślę, że dojrzalsza od swojej poprzedniczki. Trochę mniej tu gitarowych szaleństw, więcej natomiast eksperymentów z budowaniem nastroju. Oceansize zabiera nas też od czasu do czasu na spotkanie z elektroniką. Frames to taka „jesienna” płyta, chociaż muzycy z Manchesteru nie zatopili się w melancholii całkowicie. Od czasu do czasu serwują nam pełne energii gitarowe partie.
Otwierający płytę Commemorative T-shirt powoli wprowadza w nastrój płyty. Rozpoczyna go delikatne prawie 3-minutowe intro, dopiero później pojawia się wokal i mocniejsze brzmienia gitary, obecne także na Unfamiliar. Ale, ale... Te pierwsze dwa utwory mogłyby przepłynąć bez większego echa - to, co na Frames najlepsze dopiero przed nami.
Trail Of Fire wciąga mrocznym klimatem i różnorodnością. Melancholijnym nastrojem przesycony jest natomiast utwór nr. 4, zatytułowany Savant. Subtelny podkład perkusji, delikatnie przetworzony wokal, ciche brzmienia gitary, a na koniec jeszcze krótka, zgrabnie wpleciona partia skrzypiec. Następna kompozycja Only Twin również zaczyna się bardzo spokojnie. W jej dalszej części pojawiają się charakterystyczne dla Oceansize, pełne rozmachu gitarowe ściany dźwięku, by później ucichnąć i delikatnie przejść w intrygującą, hipnotyzującą, kompozycję An Old Friend Of The Christies. Mroczny, psychodeliczny klimat. Gdyby mi ktoś powiedział, że ten utwór nagrał Mogwai wcale bym się nie zdziwił...
Zadziorny, mocno zwariowany (ale trochę uśpiony na „Frames”) duch Oceansize, budzi się w utworze Sleeping Dogs And Dead Lions – panowie podkręcają tempo i pokazują, że potrafią dać przysłowiowego czadu. Świetny, „zakręcony” utwór. Płytę kończy 10-minutowa kompozycja tytułowa. Bardzo melodyjna, spokojna - szybko wpadająca w ucho. Jej kołyszący klimat prowadzi nas ku końcowi albumu.
Albumem Frames, Oceansize potwierdzają, że są zespołem ciekawym, wartym tego, żeby poświęcić mu uwagę. Nie są może wielkimi muzycznymi odkrywcami, ale potrafią, czerpiąc z bardzo dużej ilości źródeł, stworzyć charakterystyczny styl. To piątka muzyków cały czas poszukujących i eksperymentujących – jak na razie nie grożą im chyba problemy związane z „pożeraniem własnego ogona”.
W dodatku, Brytyjczycy podobno (ja jeszcze nie miałem okazji tego sprawdzić) znakomicie prezentują się na żywo. W Polsce gościli już kiedyś przy okazji koncertu Porcupine Tree, kolejna okazja by ich zobaczyć nadarza się 25 października w Warszawie. Ponieważ do tego momentu zostało jeszcze trochę czasu warto w międzyczasie posłuchać Frames. To nie będzie stracony czas.