1. The Lammas Lands (8:58)/ 2. Parsifal (6:08)/ 3. Starcrossed (4:52)/ 4. The silver apples of the Moon (7:38)/ 5. Light and Magic (10:53)/ 6. Jerusalem (9:13)/ 7. Cerulean Blue (6:36)
Ocena:
8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
17.12.2006
(Recenzent)
Rain — Cerulean Blue
Od czasów pamiętnego "Red Rain" długo nie mieliśmy w muzycznej rzeczywistości drugiego tak chwytającego za serce deszczu. Jednak wraz z wydaniem „Cerulean Blue” oczekiwane strumienie optymizmu ponownie spłynęły na miłośników artystycznego grania.
Pudełkowa wersja albumu ukazała się w tym roku w dość nieoczekiwany sposób. Jego internetowy ekwiwalent pojawiła się na stronie wykonawcy już dwa lata wcześniej, udostępniona do bezpłatnego pobierania. Obawy o wartość artystyczną materiału w związku z tak niecodziennym posunięciem były znaczne. Muzyk odpowiedzialny za powstanie albumu, tytułujący się enigmatycznym pseudonimem RAIN zadbał o intensywne promowanie swojego materiału poprzez wysyłane osobiście (tak przynajmniej sugeruje podpis) wiadomości elektroniczne do licznej grupy posiadaczy kont mailowych. Zazwyczaj taka forma promocji kojarzy mi się automatycznie z duszącym zapaszkiem komercji, co w przypadku tej płyty okazało się błędnym założeniem. Powinienem bowiem odwołać się do codziennych doświadczeń z własnego domu rodzinnego nie zaś do smutnych praw dzisiejszego rynku muzycznego. Podczas gdy w muzycznej branży uporczywy smrodek agresywnej reklamy najczęściej zwiastuje kawał klopsa, w tradycyjnym polskim domu oznacza niedługie nadejście fantastycznego posiłku. Pan RAIN, podobnie jak moja mama, udowodnił w tym przypadku swoje nieprzeciętne zdolności „kucharskie”. Kontrowersyjna (jak na muzykę progresywną) promocja to nic innego jak tylko nieunikniony produkt uboczny procesu twórczego, w wyniku którego powstał naprawdę łakomy kąsek.
Album już od listopada prezentuje się w pełnej okazałości: ekskluzywne wydanie, wyposażone w obszerną książeczką wyjaśniającą genezę powstania koncept albumu oraz wizualne materiały dodatkowe. Widniejąca na pudełku „Cerulean Blue” okładka – jedna z najlepszych, jakie widziałem – dotychczas spogląda na nas tylko z witryny pewnego sklepu internetowego . Co dziwne na sklepowe półki nie dane jej było dotąd trafić, chociaż niewątpliwie stanowiłaby ich wspaniałą dekorację (za dużo ozdób w okresie przedświątecznym?)(trafiło na półki niektórych - przyp.redakcji).
Spójrzmy prawdzie w oko (widniejące na okładce) i zajrzyjmy do książeczki, w nadziei, że informacje w niej zawarte rzucą światło na sylwetkę tajemniczego muzyka. Niestety nie znajdziemy tam jego nazwiska; artysta zaciska usta na temat swojej tożsamości. Otworzyć mogą się natomiast nasze usta z zaskoczenia, jak zobaczymy, że on sam odpowiada za większość partii instrumentalnych na płycie. A różnorodność instrumentów jest naprawdę wysoka (od standardowego instrumentarium po bliżej niezidentyfikowany sprzęt zwany „Jerozolimskimi rurkami” i „okiem”). Wnioskując z biegłości jego techniki, jaką prezentuje w nagranym materiale, podejrzewam, że nawet zagranie na magicznym flecie nie przysporzyłoby mu poważniejszych trudności. Toż to prawie człowiek orkiestra! Prawie, gdyż właśnie profesjonalna grupa orkiestrowa stanowi jedyne uzupełnienie składu współtworzącego album – śpiewają drugoplanowe wokale i wykonują pojawiające się miejscami partie instrumentów smyczkowych. W gruncie rzeczy jednak to RAIN jest jedyną osobą odpowiedzialną za stworzenie „Cerulean Blue”.
Dzięki takim ludziom jak on coraz częściej nabieram przekonania do indywidualistycznym perfekcjonizmie. Coś w tym musi być, że wielcy najlepiej współpracują ze sobą samymi. Wystarczy wspomnieć, że Steven Wilson swój najdoskonalszy utwór nagrał właśnie samodzielnie – patrz: It Will Rain For A million Years z „On The Sunday Of Life” (niektórzy twierdzą nawet, że cała płyta pozostaje największym osiągnięciem spod znaku Porcupine Tree). Podobnym przykładem służą nam solowe kariery Rogera Watersa („Amused To Death”) i Ricka Wrighta („Broken China”), którzy dopiero poprzez indywidualną twórczość przekroczyli kolejny poziom artystycznego spełnienia – co zaowocowało przy okazji niemalże mistycznymi doznaniami upojonych pięknem słuchaczy. Podobnie niedaleko od osiągnięcia absolutu bezkompromisowości muzycznej znajduje się nasz multi-instrumentalista magik. Jego efektywne starania w tym kierunku potwierdza świeżo wydany album.
Dźwięki „Cerulean Blue” już od najwcześniejszego momentu wyraźnie eksponują bogactwo instrumentalne albumu. Pierwszy utwór, "The Lammas Land" otwiera subtelna partia skrzypiec, po czym pojawiają się przepiękne klawisze dyskretnie malujące niezapomniany pejzaż muzyczny. Gdyby nie magiczna "Selva" Camela, Piotr Kosiński nie miałby wątpliwości, co wybrać jako czołówkę swojego programu radiowego. Następne fragmenty muzycznej opowieści jeszcze bardziej poszerzają gamę dźwięków, z przodującym saksofonem i chóralnym wokalem w tle. Warto podkreślić niesamowitą barwę głosu samego RAINa. Z każdym wyartykułowanym wersem słuchacza dosłownie przechodzą ciarki po plecach. Głos ten z jednej strony prezentuje się jako ciepły i pełen entuzjazmu, aby w następnej sekundzie zmienić się w posępny i wysoce poruszający komunikat.
Wraz ze słuchanie kolejnych utworów słuchacz może mieć wrażenie jakby cały czas odtwarzał jedną rozbudowaną kompozycję. I rzeczywiście „Cerulean Blue” pod tym względem to konceptualny majstersztyk. Często jednak takie majstersztyki w okolicach kilkunastej minuty mogą wywoływać u słuchaczy skrzętnie maskowane ziewnięcia. W tym przypadku album prezentuje się zupełnie inaczej, gdyż wraz z rozpoczęciem każdego kolejnego utworu materiał, zarówno muzyczny, jak i literacki, staje się coraz bardziej intrygujący. A wszystko za sprawą wykorzystania starej Hitchcockowskiej zasady: zaczynamy wstrząsem, żeby z czasem tylko zwiększać napięcie. Trudno wyróżnić najlepsze momenty z tego albumu (moim osobistym faworytem pozostaje saksofon). Zgodnie z logiką, jeżeli na całej długości materiał prezentuje się równie dobrze, to najdłuższe utwory zapewnią słuchaczowi najwięcej przyjemności. Szczególnie polecam zatem "Light And Magic" i "Jerusalem". Właśnie brak jakichkolwiek zbędnych dźwięków zapewnia płycie atrakcyjność na przestrzeni całych 54 minut i 22 sekund. Słuchacz powinien do tego czasu doliczyć kilka dalszych chwil fascynacji, w których prawdopodobnie odda się zadumie nad usłyszaną muzyką (w przypadku dużej wrażliwości muzycznej słuchacza zaduma może przedłużyć się do kolejnych 54 minut 22 sekund potrzebnych na ponowne odtworzenie utworu).
Innym niezaprzeczalnym walorem debiutanckiego wydawnictwa RAINa jest praca poetycka, jaką wykonał muzyk. Tekstów tych nie powstydziłby się największy poeta muzycznego świata – Roger Waters. Liryzm, ironia oraz zmyślna paraboliczność świadczą o ich wysoce poetyckim charakterze. Każdy utwór rozpoczyna wymowna narracja Roba Browna, który przybliża nam postać głównego bohatera podróżującego po nieograniczonych przestrzeniach Nowego Lądu. Czym tak naprawdę jest owa podróż? Interpretacją płótna Van Gogha – „Pola Kruków”? Ironicznym obrazem Ameryki? Parabolą dzisiejszego świata? Czy po prostu opowieścią o tułaczce tajemniczego Ricka? Największa siła tekstów leży właśnie w ich właściwości pobudzania do refleksji. Podobnie jak od strony dźwiękowej, nie mamy tutaj także ani jednego zbędnego słowa, znaku. Autor zdecydowanie unika niekończących się kaskad kwiecistych epitetów służących celom czysto estetycznym. Swój repertuar sprawności językowej w całości podporządkowuje treści. Co za tym idzie więcej pyta, niż sam odpowiada; często milczy, zamiast mówić. Wtedy jednak przemawia za niego muzyka. To doskonałe połączenie tekstu z dźwiękiem, znacznie podnosi wartość artystyczną albumu i umieszcza go na zaszczytnym podnóżku arcydzieł muzyki konceptualnej (nikt mi nie powie, że „Cerulean Blue” fabularnie nie dorasta do pięt Floydowskiej epopei „The Wall” czy legendarnemu wydawnictwu The Who „Tommy”). Mniej ortodoksyjni dostrzegą dla „Cerulean Blue” nawet wyższe miejsce w hierarchii progresywnego-konceptualnego kanonu.
Nie wiem, czy omawiany album każdemu, bez wyjątku, przypadnie do gustu. Mogę natomiast bez wątpienia stwierdzić, że jeśli ktoś zdecyduje się wysłuchać płytę do końca, nie pozostanie wobec niej obojętny. Co więcej, jestem przekonany, że wszyscy ci, którzy dotąd wierzyli, iż deszczowa pogoda niezmiennie doprowadza ich do depresji, dzięki temu krążkowi sprostują swoje poglądy. Bowiem przy dźwiękach tego wyjątkowego rodzaju „Deszczu” czas każdemu płynie zaskakując szybko i przyjemnie. Cud atmosferyczny? Czysta magia, moi drodzy.
Moja ocena „Cerulean Blue” to 9. „Dziesiątkę” odkładam do czasu następnego albumu RAIN. A o tym, że będzie potrzebna jestem przekonany. Potencjał muzyka wskazuje, że ma jeszcze wiele do powiedzenia na muzycznej scenie.
Ktoś może zarzucić temu wydawnictwu, że nie wprowadza żadnych przełomowych zmian do muzyki progresywnej, tylko zgrabnie korzysta ze stworzonych już wcześniej pomysłów. Nie sposób się z tym nie zgodzić. Pamiętam jednak słowa mojego nauczyciela filozofii (a wiedzcie, że straszny z niego ekscentryk), który zanegował dokonania ogółu współczesnej muzyki rozrywkowej. Stwierdził, że podstawą tej twórczości jest nieustanne powtarzanie 12 tych samych akordów w różnych kombinacjach. Pomimo mojego początkowego sprzeciwu udowodnił mi słuszność swoich poglądów. Jeśli już mamy do czynienia tylko z tymi 12 zespołami dźwięków (czy jakąkolwiek inną liczbą skończoną) najważniejszym elementem pracy artysty jest odpowiednie ich poukładanie, w celu stworzenia nowej jakości, która pobudzi naszą wyobraźnię i pozwoli nam zapomnieć o ograniczonej przestrzeni, w jakiej funkcjonuje dzisiejsza muzyka. Dlatego też, odkrycia RAINa w ramach poszukiwań najodpowiedniejszego połączenia istniejących dźwięków w niespotykaną dotąd formę zasługuje na najwyższe uznanie. Co by nie powiedzieć, RAIN, niczym instrumentalny „Zaklinacz Deszczu”, tchnął nowe życie w progresywny nurt muzyki rockowej i w tym sensie na pewno jest przełomowy. Nawet Chuck Berry, uważany za praojca rock&rolla, zawsze twierdził, że wraz z napisaniem "Maybellene" nie stworzył niczego, czego sam wcześniej by nie znał. Najważniejsze, że obaj dostarczyli nam wiele radości I chwała im za to!