ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu California Stories Uncovered ─ .ep w serwisie ArtRock.pl

California Stories Uncovered — .ep

 
wydawnictwo: 2C Productions 2007
 
1. Untitled 1 (5:54)
2. Untitled 2 (7:25)
3. Untitled 3 (2:51)
4. Untitled 4 (6:46)
 
Całkowity czas: 22:56
skład:
Mikołaj Motylski – guitar / Mateusz Szymański – guitar / Jakub Litwiński – bass / Aleksander Neumann – electronics, piano / Eugeniusz Suchowarow – drums
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,2
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,4
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,5
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,9
Arcydzieło.
,20

Łącznie 43, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
02.05.2007
(Recenzent)

California Stories Uncovered — .ep

W 1978 roku niezapomniany Stanisław Bareja nakręcił jedną z piękniejszych swoich komedii „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?” W jednej ze scen, która przeszła już do historii polskiego kina, bohater krótko streszcza swoją drogę do pracy. Wynika z tego, że aby zdążyć do zakładu na siódmą rano , wstaje za piętnaście trzecia. W związku z powyższym, zanim położy się spać, na kolację je śniadanie, goli się i ubiera. Potem rano wystarczy tylko wstać i wyjść. Jestem człowiekiem, który dokładnie połowę swojego życia przeżył w ośmieszanym skrupulatnie przez Bareję „peerelu” co oznacza, że zdarza mi się czasami świadomie lub nieświadomie w swoich zachowaniach czerpać z przebogatej gamy peerelowskich absurdów. Zatem i ja chcąc urwać nocy kilka minut najlepszego, już porannego snu, mając w perspektywie poranne szykowanie syna do szkoły, wieczorkiem dnia poprzedniego przygotowuję wszystko na tip-top (łącznie z kanapeczkami wędrującymi na te kilka nocnych godzin do lodówki). Absurd? Pewnie tak. Czasami jednak przynosi zaskakująco pozytywne efekty. Nie dość, ze pozwala się dłużej wyspać to jeszcze przyczynia się do poznania nowych, intrygujących dźwięków. Otóż pewnej późnej niedzieli, podczas wykonywania kuchennych czynności, o których było wyżej, przygrywało mi radyjko (notabene… pamiętające jeszcze schyłkowy PRL) nastawione na jedną z nielicznych już stacji z dobrą muzyką i… W pewnym momencie mnie olśniło a na usta zaczęło się cisnąć jedyne w takich sytuacjach pytanie: kto tak pięknie gra? Za chwilę zagadka się wyjaśniła. Nic nie mówiąca mi nazwa California Stories Uncovered skutecznie wygoniła mnie z kuchni i przygnała do komputerka, gdzie w znanej wyszukiwarce szybciutko kliknąłem „search”. Poszukiwania okazały się owocne – stronka zespołu, a na niej informacja o możliwości zakupu świeżuteńkiej, bo wydanej 7 kwietnia tego roku, płyty. Kolejne kliknięcie i… blaszka już zmierzała pod mój adres za całkiem nieduże pieniądze. Jednym słowem miałem już „z górki”, jak rzekł przywołany na początku bohater barejowskiego klasyka, wspominając końcową fazę swojej drogi do pracy polegającą na przesiadkach między tramwajami linii 119, 13 i 345.

Zanim jednak o tym jak płytka znalazła się w moim odtwarzaczu i jakie dźwięki z niej popłynęły, słowo o samych artystach. Grupa powstała w Tczewie na przełomie 2004 i 2005 roku. Pierwszy swój koncert zaliczyła w tym ostatnim, zresztą z niemałym sukcesem, zdobywając nagrodę publiczności na Przeglądzie Zespołów Alternatywnych. Zespół tworzy pięciu, sądząc po fotkach, młodych muzyków a omawiana płytka jest ich wydawniczym debiutem.

Płytka? Tak, bo to tak naprawdę klasyczna epka. Cztery utwory i niecałe 23 minuty muzyki. Jakiej? Odpowiedź też w zasadzie jest prosta. Tczewski kwintet gustuje w nurcie zwanym post rockiem. Ta muzyczna szufladka już od kilku lat ma na świecie uznaną markę wśród poszukiwaczy ambitnych dźwięków. Mono czy Mogwai, kapele mogące uchodzić za inspirację dla CSU, to bandy znane i szanowane. W Polsce, choć coś w tym względzie ostatnimi czasy się ruszyło (Georges Dorn Screams, 3moonboys), w dalszym ciągu brakuje szerszej sceny postrockowej. CSU wydaje się tę lukę zapełniać.

Zespół nie silił się na wymyślanie tytułów swoim kompozycjom. Ba, nie znajdziemy nawet informacji o ilości pomieszczonych tu utworów. Nie silił się, bo i po co? California… gra muzykę instrumentalną na dwie gitary, bas, klawisze i perkusję. Nie ma choćby najdrobniejszej wokalizy zatem każdy odbiorca może sam interpretować dochodzące doń dźwięki, nadawać im sens i ubierać w słowa. Króluje przestrzeń kreowana przez wyrazisty, doskonale słyszalny bas, „brzęczące” gitary i urokliwe klawiszowe tła. Wszystko zdominowane wzniosłymi, wręcz patetycznymi melodiami, które muszą wywoływać u wrażliwego słuchacza mnóstwo emocji. Najbardziej poruszająco robi się w chwilach totalnego zgiełku, gdy następuje kumulacja instrumentów grających niezwykle intensywnie. Brak tytułów to także z pewnością pewna sugestia, żeby muzykę znajdującą się na tej epce traktować jako nierozerwalną całość. W istocie, trudno którąkolwiek z części płyty wyróżniać. Każda ma swój urok. Trudno… ale wcale nie oznacza, że jest to niemożliwe. W moim prywatnym rankingu najbardziej urzeka mnie kompozycja numer 2. Uroczy, lekki, wiosenny i niezwykle ilustracyjny wstęp i złowieszcza, mocniejsza, wręcz nerwowa druga część. Już choćby tylko ten utwór pokazuje szeroką paletę muzycznych barw jakimi CSU opisuje rzeczywistość. A jest też jeszcze absolutnie piękne zakończenie utworu numer 4.

Wiem, wiem, wiem… wszystko to już gdzieś słyszeliśmy. Mało tego, post rock grany przez CSU jest bardzo tradycyjny. Nie przeszkadza mi to jednak w zupełności. Po pierwsze: panowie grają bardzo solidnie i choć trudno mówić w wypadku takiej muzy o jakiejś wirtuozerii – warsztat słychać. Po drugie: serce budzi się do życia, gdy w tym zabieganym i pędzącym szaleńczo do przodu XXI wieku, komuś jeszcze chce się zatrzymać, pomyśleć i stworzyć kilka intrygujących dźwięków płynących gdzieś z zakamarków ludzkiej podświadomości. Zabrzmiało trochę po mentorsku? Możliwe ale widać, że wbrew temu co mówił Steven Wilson, w młodym muzycznym pokoleniu są jeszcze tacy, którym się chce iść bardziej okrężną drogą i omijać skróty. Mimo, że to własna produkcja, symbolem dzisiejszych czasów jest może ascetyczny, ale jednak ze smakiem wykonany z tekturki digipack, do którego włożona jest blaszka. Nota chyba nie jest adekwatna do moich zachwytów, ale płytę traktuję jako pokazujący spory potencjał szkic do czegoś większego. Oby to „większe” pojawiło się jak najszybciej. Czego zespołowi i… sobie życzę.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.