1. Frailty (2:54) 2. Tonight (6:43) 3. Waves (5:53) 4. So real (8:17) 5. New year’s Eve (2:39) 6. Like sharks (4:59) 7. Poetry,s a crime (4:12) 8. Add it up (3:48) 9. La sagrada (3:49) 10. Elemental (9:25) 11. I wish (7:20)
Poprzedni rok jak i początek obecnego należą do Sylvana. Dwa bardzo dobre krążki a gdzieś pomiędzy nimi świetny koncert na polskiej ziemi. Dlaczegóż jednak wspominam u progu tej recenzji ów niemiecki zespół. Odpowiedź jest prosta. Rain For A Day to projekt perkusisty wspomnianej grupy Matthiasa Hardera. Fakty podane na początku oraz to, że Miriam Schell, o której szerzej za czas jakiś, zagościła na ostatnim krążku Niemców, zmobilizowały mnie do zrecenzowania tego albumu. Podczas ostatniej wizyty hamburczyków zaopatrzyłem się weń i…nie żałuję. Uzasadnienie postaram się za chwilę przytoczyć, zacznę jednak od spraw „porządkowych”, bo projekt do najbardziej znanych nie należy a działa już dobrych parę lat. Jego początki sięgają 1994 roku, kiedy to w jednym z hamburskich klubów połączyły się muzyczne jak i życiowe losy osiemnastoletniej wówczas wokalistki Miriam Schell i dwudziestodwuletniego muzyka Matthiasa Hardera. W 1996 roku ukazał się ich debiutancki album „Marbles” (tytuł jakby znajomy…czytaj: Marillion wcale nie był pierwszy!!) zaś dwa lata później kolejna pozycja w dyskografii zatytułowana „High On A Hill”. Obie płyty są w tej chwili trudno dostępne, dlatego warto zapoznać się jak najszybciej z zawartością ostatniego jak do tej pory krążka tego niezwykłego duetu. „Elemental” nie jest wydawnictwem najświeższym. Swoją premierę miało w 2004 roku… jednak na naszym rynku dostępne jest dopiero od połowy ubiegłego roku. Tyle historii, czas na muzykę. Mówiąc o niej należy podkreślić, iż poza wspólnymi personami, miastem i studiem, w którym powstawała, niewiele ma ona wspólnego z dokonaniami twórców „Posthumous Silence”. Ba!!! Autor całego „zamieszania” Matthias Harder nie gra tu nawet na perkusji jak w swej macierzystej formacji, ukazując talent sprawnego pianisty i klawiszowca.
Już pierwsze dźwięki płynące z płyty doskonale ją definiują. Delikatne pianino i niezwykły głos wokalistki rozpoczynają „Frailty”. To z tej kompozycji pochodzi wzniośle wyśpiewane w refrenie motto albumu: „…and the sun glows, as the puls up, the weeds beneath my home…”, pomieszczone zresztą w wewnętrznej części okładki i widoczne po wyjęciu płytki z pudełka. Tym co już na początku zdecydowanie rzuca się w…uszy jest – nie boję się tego powiedzieć – nieziemski głos Miriam Schell. Myślę, że nie popełnię wielkiego przestępstwa, gdy wymienię w tym miejscu nazwiska Christiny Boot z Magenty, Anneke van Giersbergen z The Gathering czy Petronelli Nettermalm z Paatos, gdyż gdzieś na styku tych cenionych głosów swoje niemałe możliwości wokalne prezentuje Miriam. Mógłbym dodać tu jeszcze Kate Bush…ale być może byłoby to zbytnie nadużycie. Niemniej każda kolejna kompozycja potwierdza, iż wokal jest bardzo silnym punktem tej płyty. Także drugi na krążku „Tonight”, rozpoczynający się niepokojącymi dźwiękami przestrzennej elektroniki. Zresztą tej ostatniej jest tu sporo. Zwolennicy gitarowych riffów czy długich, baśniowych solówek mogą poczuć się lekko rozczarowani. Mamy za to mnóstwo klawiszowego, klimatycznego tła i uroczych aranżacyjnych smaczków. A nad wszystkim unoszą się doskonałe pomysły melodyczne, niekiedy ocierające się o pop. Trzeci na płycie utwór „Waves” z bujającą rytmiką poraża bezpretensjonalnym urokiem, mogącym skruszyć nawet najbardziej zatwardziałe serca. Tym bardziej, że w drugiej jego części napotykamy na świetną, akustyczną gitarę i skrzypce kończące całość. No właśnie!! Partie instrumentów smyczkowych w wykonaniu Rebeki Thumer i Rodrigo Reichela zdecydowanie dodają tej muzyce autentyczności i świeżości. „Elemental” w większości prezentuje kompozycje proste, nieskomplikowane, operujące nastrojem i swoistą zwiewnością. Zdarzają się tu jednak i dłuższe formy, flirtujące z tradycyjnie pojmowanym artrockiem. Przykładem niech będzie prawie dziesięciominutowa kompozycja tytułowa – złożona, wielowątkowa, znakomita…choć w pierwszym wrażeniu, poprzez swój ciężar od owej albumowej zwiewności i lekkości może nieco odstawać. Pojawiło się już w tej recenzji słowo Magenta. Fani tej robiącej ostatnio sporą karierę grupy z pewnością ukochają sobie utwory „So real” czy „Like sharks…” wprost nawiązujące do twórczości Brytyjczyków. W tym pierwszym zresztą możemy poznać prawdziwą moc głosu Miriam zaś w drugim posłuchać dźwięków… akordeonu. Uff…trochę dużo tych zachwytów a nie o wszystkich kompozycjach zdążyłem wspomnieć. Zapewniam cię jednak drogi czytelniku, że każda z nich zasługuje na choćby drobną wzmiankę. Na deser zostawiłem sobie jednak mój ukochany fragment. „Poetry’s A Crime” – to prawie miniatura… ale zagrane w jej trzeciej minucie króciutkie unisono gitar wzrusza do bólu.
Zaskakująco piękna, mało znana płyta. Czekam z niecierpliwością na czwarte dzieło Rain For A Day, którego premiera nastąpi prawdopodobnie w tym roku.