ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Rodriguez, Omar ─ Omar Rodriguez w serwisie ArtRock.pl

Rodriguez, Omar — Omar Rodriguez

 
wydawnictwo: EMI Records Ltd 2005
 
1. Een Ode Aan Ed Van Der Elsken
2. Regenbogen Stelen Van Prostituees/ 3. Jacob Van Lennepkade
4. Vondelpark Bij Nacht
5. Spookrijden Op Het Fietspad
 
Całkowity czas: 43:13
skład:
Omar A. Rodriguez-Lopez – gitara, sitara, bass, gong, perkusja
Gościnnie:
Adrian Terrazas-Gonzales – saksofon, perkusja/ Marcel Rodriguez-Lopez – bębny, toetsen, perkusja, gong/ Juan Alderete De La Peňa - bass (utwór nr 2)/ Cedric Bixler-Zavala – tamburyn (utwór nr 4)/ Jonathan Robert De Baun –bass (utwór nr 3)/ Eric Salas – bębny (utwór nr 5)
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,9

Łącznie 15, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
03.02.2007
(Recenzent)

Rodriguez, Omar — Omar Rodriguez

Omar Rodriguez – „Omar Rodriguez”, czyli arcydzieło do kwadratu

Drugi solowy albumu Omara A. Rodrigueza-Lopeza, znanego gitarzysty Mars Volty, a wcześniej także post-punkowego At The Drive-In został wypuszczony na rynek już w roku 2005. Niestety nie od razu trafił do Polski. Spędziłem wiele czasu, na próżno pytając o ten tytuł w Empikach, Media Markcie oraz specjalistycznych sklepach muzycznych. Już sama znajomość nazwiska Rodriguez wśród zastępów sprzedawców ignorantów sprawiała mi radość. W końcu jednak udało się mi się dostać upragniony krążek w gdańskim Kolporterze. Nie chcę nikomu robić reklamy, ale trzeba docenić miejsca, gdzie sprzedają taką muzykę; przynajmniej wymieniając je z nazwy. Sprzedaż internetowa też nie zachwyca pod względem dostępności tytułów Puertorykańczyka. Jedyną możliwością, o czym dowiedziałem się dopiero niedawno, jest zajrzenie na stronę sklepu Step. Bardziej wrażliwych finansowo może odstraszyć jednak cena produktu importowanego. Ten przydługawy wstęp usprawiedliwiam chęcią pokazania, że niedostępność pewnych rzeczy na polskim rynku nawet dzisiaj nie powinna być uznawana za czystą abstrakcję. Bardzo ciężko bowiem dostać płyty zarówno ATDI, jak i solowe wydawnictwa Rodrigueza. Nie wspominając o wielu innych doskonałych artystach.

Trudności w zdobyciu pięknego żółtego krążka w całości zrekompensowało mi to, co odczytał z niego mój nośnik CD-ków. Nie rozumiem rozbieżności ocen odnośnie tego album, czy też tego artysty w ogóle. Spotkałem się opiniami oscylującymi między skrajną euforią a całkowitym potępieniem. Zbytnia „rewolucyjność” brzmienia (czyżby ktoś nie oglądał filmu „Zabriskie Point”? – zwracam uwagę na scenę w awionetce, której towarzyszą dźwięki floydowskiej gitary w dużym stopniu analogicznej do tego, co dziś prezentuje Rodriguez) wielu odpycha od tego typu grania. Nie zdziwiłbym się, gdyby za jakiś czas ktoś inny podjął się recenzji tej samej płyty i wystawił jej ocenę 1. Mówią, że kontrowersje wywołują tylko wielkie dzieła. I w tym przypadku powiedzenie się sprawdza.
Warto jeszcze dokładniej się przyjrzeć, dlaczego album Omara zasłużył na status „wielkiego dzieła” i dlaczego w żadnym wypadku nie można go skwitować niską oceną. Skoro temat wydaje się kontrowersyjny, postaram się przyjąć jakieś jasne kryterium. A więc według mojego prywatnego systemu oceniania – adekwatnego tylko w przypadku tego jednego albumu – 4 punkty przysługują zarówno za formę, jak i za treść (jako równie ważne elementy składające się na całość), plus 2 punkty za szczególne walory wydawnictwa. Zobaczmy zatem po kolei, dlaczego album Rodrigueza zasługuje właśnie na 9 oczek:

Dlaczego 1: Po pierwsze gitara samego Omara. Jej dźwięki pokazują prawdziwą moc tego instrumentu. Zamiast tradycyjnego Moorowskiego płaczu, dostajemy muzykę bliższą Vaiowskiemu szaleństwu. Akordy, które początkowo mogą wydawać się pogubione i tym samym drażniące, po dłuższym słuchaniu fascynują pomysłowością i świeżością. Czasami przypominają surowe improwizacje, niekiedy wydają się zwykłym jazgotem, jednak kontekst całego albumu zawsze odpowiednio porządkuje ich role. Dźwiękowa nieprzewidywalność przywodzi na myśl dysonanse spod znaku samego Van Der Graaf Generatora z ich najnowszego dzieła „Present”. Właśnie dzięki takiemu pół improwizatorskiemu charakterowi album nie staje się nudny przy n-tym słuchaniu (jakkolwiek daleko zaszłaby wartość tej niewiadomej). Aby wzbogacić „dialog” instrumentów główny muzyk tego przedsięwzięcia wykorzystuje swoje oprzyrządowanie również do zagrania bardziej melodycznych dźwięków („Regenbogen Stelen Von Prostituees”). Daleko mu jednak od tradycyjnie rozumianej melodyczności, tzw. band-orientated acoustics – jego ukłon w tę stronę nazwałbym raczej brzmieniową pochodną dzwonka domofonu (osiągniętej to za sprawą hinduskiej sitary). Brian May stworzył sobie gitarę, a Rodriguez – mówcie, co chcecie – swój własny styl grania.

Dlaczego 2: Na gitarze nie koniec fantastycznej pracy instrumentów. Równie sprawnym graniem popisał się saksofonista Adrian Terrazas-Gonzales. Potężne brzmienie tego instrumentu pozwoliło z nudnawego kawałka „Vondelpark Bij Nacht” stworzyć bardzo nastrojową kompozycję. Kiedy utwór niebezpiecznie zbliża się do sequela pamiętnego wstępu do „Mirandy” („Frances The Mute”), w muzycznym słowniku funkcjonującego jako 4 najnudniejsze minuty w historii XXI-wiecznej muzyki progresywnej, na scenę wkracza saksofon, który błyskawicznie transformuje aurę „zatkanej lutni” w wirtuozerskie jazzowanie. Popisów saksofonu nie brakuje również w innych fragmentach płyty, kiedy to wspólnie z gitarą Omara tworzą duet na miarę panów z No-Mana.
Dlaczego 3: Analizując dokładnie muzykę z recenzowanej płyty dochodzę do wniosku, że każda partia instrumentalna została wykonana perfekcyjnie. Dźwiękowy motyw przewodni utrzymywany przez zręcznie prowadzony bass wzbogaca surowy i pozornie nieuporządkowany materiał elementami rytmiczności („Jacob Van Lennepkade”). Taki efekt sprawia, że znacznie przyjemniej się słucha tej, skądinąd, trudnej muzyki. Gdy gitary ponawiają swój szaleńczy dialog z saksofonem, burząc przy tym wszelką melodię, dyskretny rytm utrzymują perkusje, wspomagane łagodnymi gongami. Efektem takiego tła muzycznego jest wrażenie „marszu dźwięków”, które już nie znajdują się w bezładzie, ale podążają w konkretnym kierunku – desantując struktury hipokampu u słuchaczy. Wśród muzyków zaangażowanych w przygotowanie albumu tradycyjnie nie zabrakło muzycznego brata Rodrigueza – Cedrica Zavali. Tym razem przypadła mu skromna, ale godna odnotowania rola: zagrał na tamburynie w czwartym utworze. Ktoś by pomyślał, że ironizuje, ale każdy znajomy z dokonaniami obu panów z ATDI i TMV wie, że obecność Cedrica po prostu trzeba zaliczyć in plus.

Dlaczego 4: Ostatecznie o doskonałości formy przesądza sposób zmiksowania albumu. Gdyby mój podręcznik literatury nie odnotował roku 1907 jako daty śmierci Wyspiańskiego, gotów bym pomyśleć, że to on odpowiada za zmiksowanie materiału na płytę Rodrigueza. Dźwięki poszczególnych instrumentów, analogicznie do bohaterów „Wesela”, wirują niczym na karuzeli, dając każdemu możliwość indywidualnego i dosadnego „wypowiedzenia się”. Raz po raz na plan pierwszy wysuwają się gitara, sitara, saksofon, bass. Przy każdym takim „wystąpieniu” reszta instrumentarium pozostająca w tle, subtelnie odmalowuje kolejne muzyczne pejzaże. Efekt kolażu zaskakuje tak spójnością, jak i przemyślaną krzykliwością, przez co materiał staje się jeszcze bardziej wymowny. Zgrabne połączenie tylu różnych, wydawać by się mogło, kłócących się ze sobą dźwięków zasługuje na duże uznanie. Bez wątpienia człowiek za to odpowiedzialny, Janathanen Ik Hebben, wraz z Rodriguezem i Terrazasem tworzą wielką trójkę tego albumu.

Było o formie, przejdźmy do treści:
Dlaczego 5, 6, 7, 8: Pisząc o kompozycji, nie będę niczego wyszczególniał w osobnych punktach. Całość jest na tyle spójna, że taka forma recenzji byłaby na pewno nieuzasadniona. Pozornie improwizowany materiał, z elementami spontanicznego nieładu, przy bardziej wnikliwym zapoznaniu ujawnia swoją perfekcję kompozycyjną. To, co tego samego roku nie udało się VDGG na „improwizowanej” części swojego wydawnictwa, Rodriguez i spółka robią już doskonale: od miejscowego dysonansu do całościowego konsonansu (nie asonansu , jak w przypadku „Present”). Całość brzmi jak, nie przymierzając, karmazynowa konstrukcja światła. Któż z młodych muzyków tak ostatnio zagrał? To się nazywa dobrze rozumiany powrót do korzeni. Dobrze rozumiany, bo wartościowy – jego celem nie jest wyssanie ostatnich soków z usychających powolnie muzycznych monumentów, ale pobranie kropli wciąż żywego ekstraktu.
Na płycie mamy w sumie 5 utworów, ale w zasadzie słuchamy tego jako jednego kawałka. Po prostu nie odtwarza się ich w oderwaniu: zaczniesz od trzeciego – zapewniam, że pozwolisz grać muzyce do końca; wrzucisz piąty kawałek – zaraz po jego ostatnich taktach ponowne pozwolisz zakręcić się krążkowi w odtwarzaczu. Muzyka Rodrigueza wręcz hipnotyzuje i odurza. Przez ponad 40 minut nie zaznasz chwili nudy – co najwyżej nastrojowości. Utwory „Een Ode Ed Van Der Elsken” i „Vondelpark Bij Nacht” momentami zahaczają o klimaty psychodelicznego zrzędzenia spod znaku „Saucerful Of Secrets” (z pierwszego wydania tego utworu, gdyż koncertowo Floydzi zdołali urozmaicić ten kawałek), jednak ich konsekwencja kompozycyjno-instrumentalna sprawia, że również tych fragmentów słucha się z przyjemnością. Mów Mów, co chcesz, ale nie brak im edeńskiego ducha.
Samego Rodrigueza znamy z dwóch stron: szaleństwa kompozycyjnego popartego niekonwencjonalnymi pomysłami w zakresie wykorzystania muzycznego instrumentarium (pierwsza część płyty „Frances the Mute”, solowy debiut: „A Manual Dexterity: Soundtrack, Vol. 1”), jak również z nagrywania dojrzałych i konsekwentnych concept-albumów („Relationship Of Command”, „De-loused In The Comatorium”, druga część „Frances The Mute”: „Cassandra Gemini”). Tym razem zaprezentował jaśniejszą (w znaczeniu bardziej przejrzystą, jako że jego twórczość umyka klasyfikacjom: jasne – lepsze, ciemne – gorsze) stronę swojego muzykowania. Album charakteryzuje wyjątkowa spójność i ciągłość muzyczna; tym bardziej godna pochwały, że rozwijająca się w intrygujący, nieodgadniony sposób aż do emocjonującego finału. Końcowy utwór, niczym pigułka streszcza całą płytę, prezentując ją w nowym, zmienionym kształcie. Takie rozwiązania zakładał już barokowy konceptualizm (figura sumacji), co jeszcze raz potwierdza, że Omar korzystał z naprawdę bogatych wzorców.

Dlaczego 9: Album z rejestrem tak niepowtarzalnej muzyki bez wątpienia zasługuje na wysoką ocenę. Słyszałem wypowiedź o tym wydawnictwie Rodrigueza, jako przykładzie „stylistyki pisku”, która nie ma nic wspólnego z muzyką rockową. Bardziej zrozumiały, bądź mniej, pisk ten cechuje wyjątkowe nowatorstwo formy i głębia wymowy. Choć gitarzysta nie stworzył swojego własnego gatunku muzycznego, a na płycie nie znajdziemy jednego dźwięku, który nie zostałby już wcześniej przez kogoś zagrany, album na pewno brzmi świeżo i oryginalnie. Jak wiemy, nie można dziś uniknąć powtarzania tych samych dźwięków, które rządzą muzyką od czasów jaskiniowców wystukujących rytm maczugami na kamieniach. Można natomiast uniknąć stokrotnego powielania tego samego zestawienia określonych akordów (monografia niektórych zespołów dźwiękowych mogłaby dorównać tej rejestrującej zmiany w polskim systemie parlamentarnym dwudziestolecia międzywojennego). W muzyce, jak i każdej innej dziedzinie życia kulturalnego zawsze pozostanie miejsce na ludzką inwencję i nowatorstwo. Dobrze, że są tacy ludzie, jak lider Mars Volty, którzy to dostrzegają tę możliwość.

Dlaczego nie 10: Jeden z redaktorów ArtRocka zwykł mawiać, że najwyższą ocenę rezerwuje się dla Boga, Floydów i Crimsonów. Pewne jest, że dwóch ostatnich punktów artrockowego kryterium Rodriguez spełnić nie może. Jako że na jednym z koncertów TMV pewna niewiasta dała się sfotografować w koszulce z napisem „Omar is God” można się zastanawiać nad punktem pierwszym... Jakkolwiek naciągane wydałoby się takie uzasadnienie „10”, to już muzyka doskonale wytłumaczyłaby się sama. Tłumaczenie to wymaga jednak od słuchacza sporo wysiłku i czasu, podczas którego ja zdążyłem już wystawić „9” Drugi solowy album Omara zawiera muzykę skomplikowaną i ciężko przyswajalną. Podejrzewam, że ta płyta wykona więcej obrotów w stacjach dysków, niż koło od formuły Michaela Schumachera, zanim zyska prawdziwe uznanie w uszach większości słuchaczy. Pierwszym wejrzeniem można się co najwyżej zauroczyć, prawdziwe pokochanie tego materiału przychodzi dopiero po wielu odsłuchaniach. Miłość trudna, ale wartościowa!

Tak, jak gabarytami moja recenzja przypomina Kasprowiczowskie hymny, to treściowo zawiera czystą pochwałę talentu Omara Rodrigueza. Parafrazując słowa Bruno Jasieńskiego, można stwierdzić: „Muzyka powinna być ekstraktem. Rozpuszczona w określonej szklance przemysłu muzycznego powinna ją całą zabarwić na swój kolor”. No i tym sposobem szklanka z muzyką gitarową zabarwiła się na „rodriguezowo”. Może być bardzo ciężko przełamać ten trwały kolor.
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.