Bez dwuznaczności – FALSYFIKAT NR 2. Szczere do bólu, prawda? Martin L. Gore, człowiek, który dla Depeche Mode jest gwarantem istnienia, maszynką do zarabiania kasy nagrał w 2003 roku solową płytę. Tak w sumie od niechcenia, przez przypadek. Po sukcesie komercyjnym Excitera (to czy płyta jest dobra, czy słaba, zostawmy na boku) i trasie koncertowej – jednej z największych w historii grupy – lider Depeche Mode pokusił się o solową płytę. Nazywając ją – podobnie, jak poprzednią epkę – Counterfeit.
Tytułowe falsyfikaty, to po prostu nagrania innych artystów, zaaranżowane i zagrane na nowo przez Gore’a. I choć na początku dobór nagrań lekko szokuje, to po przesłuchaniu płyty dostajemy wyraźny przekaz: to ja, Martin L. Gore nagrałem na nowo te kawałki, a każdy z nich nosi już moje wyraźne piętno. Jest bowiem oczywiste, że skoro Gore niczego nowego nie napisał, a jedynie pozmieniał (poprzerabiał) znane utwory, to muzyka musi być ciekawa. Niezła aranżacja zatem trafia nam się od razu na początku albumu. W
In My Time Of Dying. Kroczący bas, efekty dźwiękowe i nastrój, lekko klaustrofobiczny, oto całe piękno tego utworu. Jakieś przeszkadzajki w tle, szumy i dźwięki skwierczącej elektroniki to obraz muzyki XXI wieku. Zanurzając się w niej dalej, usłyszymy historię rockendrollowego króla, który umarł, opowiadaną w szumie morskich fal, w szeleście cywilizacji. To
Stardust. Piękny utwór. Klasyka autorstwa
Davida Essexa .
Mój ulubiony – trzeci na płycie –
I Cast A Lonesome Shadow - kto by pomyślał, że to przebój muzyki country autorstwa
Hanka Thompsona . Kto by pomyślał, bo nagranie to nabrało zupełnie innego kształtu, za sprawą elektronicznych dźwięków, które wystukują rytm niczym sample ludzkiego serca. Przy tym sporo się dzieje w warstwie tzw. drugorzędnej, tam, gdzie jest miejsce na pogmatwanie melodii, na świszczące syntezatory, buczący bas i przesterowane gitary. Aż dziw bierze, że tak można.
Wśród cudeniek, które zamieszczono na Conterfeit2 jest również nagranie
Julee Cruise (któż to pamięta tę panią z płyt z muzyką filmową Angelo Badalamentiego?). Niesamowicie brzmiący utwór, za sprawą nieziemskiej gitary obudowanej tajemniczą partią instrumentów klawiszowych, brzmiących niekiedy jak kościelne organy. Aż cierpnie skóra na karku i nerwowo zaczynamy oglądać się za siebie (jak to dobrze, że moje biurko w gabinecie nie stoi tyłem do drzwi).
I jest tu wreszcie
Loverman Nicka Cave’a. Po prostu genialne nagranie. Brak mi słów, by opisać ten utwór. Jest jeszcze – przynajmniej wśród zasługujących na uznanie nagrań -
Das Lied vom einsamen Mädchen duetu Gilbert/Heymann – po prostu rewelacyjnie zaśpiewane przez Gore.
Lost In The Stars – autorstwa
Kurta Weila, brzmi momentami jakby śpiewała sama Marlena Dietrich. Mniej przekonuje niestety
Oh My Love Johna Lennona (może zbyt słodki, jakiś taki wygładzony nad miarę). Nie podoba mi się również mdłe do bólu (karaibskie koszule i drinki z palemką mi się kojarzą)
Tiny Girls Iggy’iego Popa. Dziwne to nagranie. Niby śpiewane na głosy (w końcu to piosenka również
Davida Bowie), ale jednak czegoś w nim brakuje. Zbyt przewidywalne i urocze, jak japoński biurokrata. Za to
Candy Says Lou Reeda to już maestria. Gitara brzdąkająca tak od niechcenia i klawisze, budujące nastrój zaciemnionej ulicy wielkiego miasta, błyskającego światłami chińskich restauracji i hałasującego klaksonami taksówek. Po prostu rewelacja.
Na szczęście nie ma tu zbyt wiele z Depeszów. No, może trochę w By This River Gore niebezpiecznie zbliża się do melodyki utworu Somebody, nagranego przez jego macierzystą formację. Może. Pewnie, jakbym się uparł – to jakieś jeszcze odniesienia znalazły by się. Nie muszę ich jednak doszukiwać, bo nie wyłażą na plan pierwszy, a przecież nie zamierzamy się tu czepiać.
Ocena – mocna siódemka. Bo to dobry, zasługujący na uwagę album.