1. Fed By Stones/ 2. All-Solutions/ 3. Kew I Would/ 4. Kings Fall/ 5. Hearts Are Free/ 6. The King Of It All/ 7. Sing My Song/ 8. Silently Craving/ 9. Truly/ 10. Painted/ 11. Sad As The World
Całkowity czas: 46:23
skład:
Michael Kiske – wokal, gitara, klawisze
Karsten Nagel – perkusja/
Fontaine Burnett – bass/
Sandro Giampietro – gitara solowa
Michael Kiske znany jest głównie z dzierżenia mikrofonu w legendarnym Helloween. Wokalista z niego nietuzinkowy i nie ukrywam, że jego poczynania we wspomnianej ekipie bardzo mi się podobały, więc nie trzeba było mnie długo namawiać do sięgnięcia po solowy album „Kiske”. Tak więc rozerwałem z ekscytacją opakowanie i drżącymi rękami włożyłem płytę do odtwarzacza. Może gdyby ktoś mnie wcześniej ostrzegł....
Sam artysta wypowiedział się, iż to wydawnictwo powstawało bez żadnej presji i jest to materiał w 100% wyzwolony. Jeżeli tak wygląda wyzwolenie dla metalowego krzykacza, to aż mi go szkoda! Rozumiem, że każdy artysta ma prawo do poszukiwań i eksperymentów, doceniam odwagę w takich odkrywczych eskapadach, ale trzeba umieć zachować pewien poziom. Zejścia na psy nie usprawiedliwią żadne poszukiwania, ale trzeba przyznać, że Kiske zaskoczyć umie. W życiu bym się nie spodziewał, że artysta tego pokroju może wydać takiego bubla...
Wytwórnia Frontiers skatowała mnie ostatnio balladowym krążkiem Jeffa Scotta Soto, ale to było dopiero preludium do prawdziwych katuszy. Teraz dobiła mnie solowym „dziełem” Michaela Kiske „Kiske”, które wypełniają same ballady, przesiąknięte popem i mydlinami (rockowe naleciałości są, ale szkoda psuć sobie apetyt). Co prawda głos głównego bohatera jest w wysokiej formie (jednak zdarza mu się popadać w zbyt ckliwą manierę), ale jako gitarzysta i klawiszowiec kariery wielkiej nie zrobi, bo nic ciekawego mu spod palców nie wychodzi. Zajął się również produkcją albumu, ale również do tego smykałki nie ma i jako całość krążek jest mdły jak kluchy ze smalcem. 11 piosenek granych na jedną modłę może pokonać słuchacza już na półmetku. Akustyczne utwory z „Kiske” w sam raz nadają się do radia ze swą sielskością. Sporo tu melodii, ale są one odpowiednio oszlifowane i spłycone, słychać w nich przesadny ukłon w stronę mainstreamu, który dobił tę płytę. Utwory są grane bez polotu i są podane w zbyt dużej ilości. Co prawda w „The King Of It All” pojawiają się igraszki smyczkiem, nawet ciekawe, to płyta jako całość nuży. Po tak uznanym wokaliście spodziewałem się o wiele więcej, ale Kiske stworzył wielką kiszkę.