1. Devilution ; 2. The Face Oblivion ; 3. Brother In The Wind ; 4. Cometh Down Hessian ; 5. Blessed Black Wings ; 6. Anointing Of Seer ; 7. To Cross The Bridge ; 8. Silver Black ; 9.Sons Of Thunder
Całkowity czas: 51:00
skład:
Matt Pike – wokal, gitara ;
Joe Preston - bass ;
Des Kensel - perkusja
Ocena:
4 Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
15.03.2006
(Gość)
High on Fire — Blessed Black Wings
Na wstępie wyznam, iż nie miałem wcześniej do czynienia z High On Fire, pomimo, iż działa on na muzycznym poletku już od 1998 roku. Trio dowodzone przez Matta Pike ma już na koncie kilka wydawnictw, jednak jakoś nie udało mu się przebić, wypłynąć na szersze wody. Tym razem próbują zwojować świat krążkiem „Blessed Black Wings”. Dźwięki go wypełniające to ”ciężarna” mieszanka trashu, stoner rocka, podsycona deathowymi naleciałościami. Zespół gra w old schoolowym stylu, ale jednocześnie posiada współczesny ciężar. „Blessed...” wyraźniej jest jednak zainspirowane przez nieco starsze kapele z metalowego panteonu.
Krążek otwiera „Devilution” z ciekawą partią perkusji i niemal trashowym riffem. Gdy słyszymy po raz pierwszy wokal, nie ma już wątpliwości, że „krzykacz” czerpie garściami z lidera Motorhead. Taką ryczącą wersją Lemmy’ego będziemy katowani aż do końca albumu. Również wiele riffów zainspirowanych jest wyraźnie wojażami ekipy Kilmistera. Zaserwował nam je jednak High On Fire w bardziej stonerowej i hałaśliwej formie. Niby jest tu melodia, ale schowano ją głęboko pod rzężącym płaszczykiem. Brnąc dalej napotykamy inspiracje Slayerem, Metallicą, Kreatorem i Black Sabbath. Dobre to wzorce, ale nieco chaotyczna agresja zaczynaja w pewnym momencie nużyć. Utwory są grane na jedną modłę, w pewnym momencie traci się świadomość, co płynie z głośników, zacierają się granice między monotonnymi piosenkami. Mimo, iż na „Blessed...” jest tylko dziewięć utworów, to już przy ósmym „To Cross the Bridge” odczuwa się wyczerpanie i nie pomagają nawet akustyczne wtręty. Może gdyby było ich więcej, to efekt poprawiłby się, ale rzeczywistość jest brutalniejsza niż muzyka High On Fire. Można próbować bronić zespołu, twierdząc, iż sięga do szlachetnych metalowych korzeni, lecz obecnie takich kapel jest na pęczki, a High On Fire raczej się przed szereg nie wychyla. Gra powściągliwe, bez popisów, niemal topornie. Może gdyby skrócić „Blessed...” chociaż o kilkanaście minut to byłaby to bardziej lekkostrawna płyta, a tak przyswaja się ją jak gorzki syrop, po którym dręczy czkawka. Ale nie samym krytykowaniem recenzent żyje, więc muszę też zespół pochwalić. To tylko trio, a stworzyło masakrę gęstą i mosiężną, jakiej nie powstydziłyby się o wiele liczniejsze składy. Nie lada to gratka tak łoić i produkować tyle hałasu w trójkę. Ciekawi mnie, czy na koncertach panowie również grają tak gęsto. Przypuszczam, że dopiero na żywo ta muzyka nabiera kolorytu i pod sceną robi się „kudłato”. W wersji studyjnej jest już nieco gorzej...
Z pewnością znajdą się maniacy, którzy lubują się w takich wydawnictwach, lecz słuchacz mniej uodporniony na muzykę spod znaku zniszczenia i masakry długo z tym krążkiem nie poflirtuje. Jest to wydawnictwo lekkostrawne chyba jedynie dla najzagorzalszych koneserów tego typu młócki. Wina leży po stronie zespołu, który chciał chyba coś udowodnić grając prosto i retro, zapragnął wykreować swój styl. Popełnili jednak muzycy wiele błędów, które stają się gwoździami do trumny dla „Blessed...”. To co chcieli oni udowodnić i wyeksponować zostało już znacznie lepiej zaserwowane przez wiele innych zespołów. Nie chciałbym złorzeczyć, ale jeżeli tak dalej pójdzie, to nie wróżę zespołowi świetlanej przyszłości. Na tak wątłych skrzydłach daleko nie zaleci. Warto dać mu jednak szansę, gdyż tli się jeszcze nadzieja na lepsze dni. Na razie niech jednak posiedzi sobie w muzycznym undergroundzie i wyciągnie wnioski z „Blessed...”.Tak będzie lepiej dla zespołu i słuchaczy...