David Sylvian jest jednym z najważniejszych artystów mojego życia, takich artystów, których projektów nie wypada oceniać na sposób jurorów sędziujących olimpijskie zawody w łyżwiarstwie figurowym (nota bazowa, plus za wykonanie, minus za kompozycję utworów, odjęcie za upadek w utworze piątym). Gdy więc kilka miesięcy temu poznałem tę płytę, i przymierzałem się do jej recenzji, zamierzałem napisać o tym, co mi się na tej płycie podoba. I byłaby to najkrótsza recenzja, jaką kiedykolwiek napisałem – podobał mi się wtedy właściwie tylko tytuł i jeden utwór. Na szczęście tekst się trochę przeleżał przed zredagowaniem i wysłaniem – bo dziś zdanie na temat tej płyty mam inne. Może nie diametralnie inne: z całą pewnością nie jest to album, który wejdzie do Sylvianowego kanonu. Ale do antykanonu też nie.
Kilka lat temu David Sylvian wydawał się człowiekiem pogodzonym ze sobą, żyjącym w udanym związku i na swój sposób szczęśliwym. Świadectwem tego okresu jego życia pozostała płyta Dead Bees on a Cake. Wkrótce miało się okazać, że związek z Ingrid Chavez ulegnie rozpadowi, a świat – Ameryka w szczególności – wcale nie jest tak bezpiecznym miejscem jak się wydawało. Gniew, ból i rozpacz naznaczyły płytę Blemish – i jak to często bywa, okazało się, że gniew, ból i rozpacz przyczyniły się do powstania dzieła niezwykle intensywnego i jednego z najwybitniejszych w twórczości artysty. Snow Borne Sorrow to świadectwo kolejnego etapu – głębokiej introspekcji i zmiennych nastrojów. Otwierający album Wonderful World jest jednym z najciemniejszych utworów, jaki Sylvian kiedykolwiek nagrał. Na tle jednostajnego, wręcz obsesyjnego rytmu i grobowo brzmiących loopów wokalista wyśpiewuje aż ociekający od gorzkiej ironii tekst: It’s the wonderful world as the buildings fall down… I nagle kontrapunktuje go swoim nierealnym głosikiem Stina Nordenstam. Drugim utworem utrzymanym w podobnym klimacie – i na podobnym, wysokim poziomie – jest tytułowy Snow Borne Sorrow. Nieartykułowane rzężenia i inne dziwne zgrzyty ze wstępu stopniowo ustępują szlachetnemu brzmieniu trąbki Arve Henriksena, a później już tylko melorecytacja Sylviana na tle loopów, pojedynczych dźwięków perkusji lub fortepianu i głęboko z tła wydobywającej się trąbki. Szkoda, że utwór wycisza się w najciekawszym momencie i przechodzi w dość banalny The Day the Earth Stole Heaven.
Większość płyty stanowią jednak piosenki, utrzymane w klimacie zbliżonym do albumu Dead Bees on a Cake, ciepłe, bogato aranżowane, z udziałem instrumentów dętych i chórków, miłe w słuchaniu, a jednak nie pozostające zbyt długo w pamięci. (Mniej „piosenkowy” charakter ma tylko klaustrofobiczna Serotonin, przywołująca klimat z czasów Rain Tree Crow czy nagrań z Robertem Frippem). Najlepsze wrażenie jako całość robi zamykający album The Librarian – z pięknym, długim instrumentalnym wstępem.
Cały czas piszę o Sylvianie, a przecież Snow Borne Sorrow nie jest, formalnie rzecz biorąc, jego kolejną płytą solową, a Burnt Friedman i Steve Jansen występują jako współautorzy wszystkich utworów. A jednak gdy na Blemish obecność i wpływ twórczy Dereka Baileya i Fennesza sprawiały, że tamten album miał w sobie coś szczególnego i nietypowego dla twórczości Davida, tu znów jego osobowość zdominowała album na tyle, że trudno nie traktować Snow Borne Sorrow właśnie jako następcy Dead Bees on a Cake i Blemish. Nie zmienia tego również bardzo liczny udział zaproszonych muzyków, spośród których przynajmniej kilku (jak wspomniani Stina Nordenstam i Arve Henriksen, a także Keith Lowe i Ryuichi Sakamoto) wywarli na ostateczny kształt albumu znaczny wpływ.
Trochę szkoda, że żaden z tych bardziej „piosenkowych” utworów ze Snow Borne Sorrow nie zbliża się poziomem choćby do najładniejszych fragmentów Dead Bees on a Cake – na przykład Thalheim – o klejnotach z Secrets of the Beehive nie wspominając. Po kolejnych przesłuchaniach wychwytuję i doceniam coraz więcej smaczków, ale nadal nie jestem w stanie się większością albumu Nine Horses zachwycić. Jednak dla dwóch wspomnianych pereł – Wonderful World i Snow Borne Sorrow – płytę trzeba poznać.