Władysława „Gunodisa” Komendarka chyba nie trzeba jakoś specjalnie przedstawiać. Każdy szanujący się miłośnik muzyki elektronicznej w tym kraju na pewno kojarzy tę jakże charyzmatyczną osobowość. Komendarek w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych kojarzony był głównie jako klawiszowiec rockowej grupy Exodus, której to albumy The Most Beautiful Day oraz Supernova weszły na stałe do polskiego muzycznego kanonu. W połowie lat ’80 kompozytor rozpoczął karierę solową, która nieprzerwanie trwa do dziś.
Niestety w ostatnich latach coraz trudniej zobaczyć na scenie Komendarka, co jest dla mnie absolutnie niezrozumiałe. Zresztą on sam – co było widać – świetnie czuje się na scenie i odczuwa swojego rodzaju wewnętrzny niedosyt z racji niemożności częstego występowania. Łódzki koncert cieszył się dość dużym zainteresowaniem, chociaż i tak liczyłem, że przyjdzie jeszcze więcej ludzi. Ci, którzy spędzili prawie dwie godziny z muzyką tego artysty, na pewno nie żałują, a wieczór ten zostanie na długo w ich pamięci. Jak na twórcę muzyki elektronicznej, Komendarek to postać ciekawa, także pod względem grania koncertów, bo poza takimi stuprocentowo elektronicznymi setami, jak ten sobotni w Scenografii, bardzo chętnie gra także koncerty akustyczne. Śmiało sięga po kompozycje J.S. Bacha czy Chopina, którego interpretacjom poświęcił swój jak na razie ostatni album, ale w swych muzycznych poszukiwaniach czerpie też odważnie z hard rocka czy rocka progresywnego. Zresztą taki był właśnie jego sobotni koncert. Można by o nim rozpisywać się na kilku stronach i można by rzucać hasłami: świetny, fenomenalny, genialny! Lecz i tak żadne słowa nie oddadzą w pełnej krasie tego, co działo się na scenie owego kameralnego klubu, w którego wnętrzach niegdyś mieściło się kino.
Prawie cała i tak nie za dużych rozmiarów scena została zajęta różnorakimi elektronicznymi instrumentami należącymi do Władysława Komendarka. On sam, w przedziwnym kostiumie, kolorowych trampkach, zadziwiającej koronie i z warkoczem brody zaplecionym do pasa, zjawił się na scenie kilka minut po godzinie dwudziestej. Zaczął od utworów bardziej klasycznych, kojarzących się z początkami jego kariery, śmiało przeplatał je odgłosami heavymetalowych gitar. Zgodnie z obietnicą całemu występowi towarzyszyły pokazy laserów oraz projekcje wideo. Im bardziej Komendarek się rozkręcał, tym mocniej zmieniał brzmienie na bardziej nowoczesne. Widać i słychać było, że on cały czas czegoś poszukuje w otaczającej go muzyce, że jest obeznany z nowościami i w genialny sposób balansuje między starym a nowym – nie bojąc się jednego łączyć z drugim. To jeden z tych artystów, którzy za konsoletami czują muzykę całym sobą i w dodatku mają słuch absolutny. Pod koniec elektronicznego koncertu, który już nie przypominał elektronicznych kontemplacji z przesterowanym głosem, ale klubowy set rodem z najlepszego klubu na Ibizie, kilka osób nie wytrzymało i zaczęło tańczyć na parkiecie pod sceną. Po koncercie artysta wyszedł do publiczności, zaczął snuć opowieści o kosmosie, o nowoczesności, o tym, że nie godzi się z tym porządkiem świata, a także o trzydziestu ośmiu radzieckich łodziach podwodnych spoczywających na dnie Morza Karskiego „które niszczą środowisko naturalne i zabijają ryby”. Na bis zagrał jedną, ośmiominutową kompozycję zainspirowaną właśnie wspomnianymi okrętami.
Władysław Komendarek to człowiek-artysta mający swoją wizję, swój świat i zdawać, by się mogło – zamieszkujący inną planetę, w innej galaktyce. Zresztą, jak sam podkreśla, kocha kosmos i chętnie by weń poleciał. Był to niezapomniany wieczór, a ja mam głośną-cichą nadzieję, że będzie mi jeszcze dane zobaczyć tego artystę na scenie podczas kolejnego wspaniałego występu, uświetnionego feerią laserów i blaskiem kolorowych świateł. Jeśli gdzieś w okolicy zobaczycie, że ma grać „kosmiczny brodacz” – idźcie w ciemno, a nie pożałujecie!