ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

felietony

13.02.2012

Bohaterowie są zmęczeni

Czyli mała, osobista rekapitulacja 2011

„Bohaterowie są zmęczeni” – tak najkrócej można by podsumować miniony już rok w muzyce. Wielu (niegdyś) cenionych i uznanych wykonawców wydało bowiem albumy, z których przesłuchania satysfakcję mogą wynieść jedynie gorliwi naśladowcy Leopolda von Sacher-Masocha.

Jeśli chodzi o płyty złe, pierwsi byli panowie z R.E.M. – nawet biorąc pod uwagę stałą, niską formę, jaką zespół utrzymywał po wydaniu znakomitego „New Adventures In Hi-Fi”, „Collapse Into Now” była płytą kiepską i nudną. Zaraz potem swoje dzieło wydał – tak niegdyś ceniony – Van Der Graaf Generator. „A Grounding In Numbers” – to był dobry tytuł, bo zespół faktycznie jest uziemiony strasznie, jeśli chodzi o potencjał twórczy; wyszła sklejka mniej lub bardziej nieudanych piosenek i miniatur instrumentalnych, z pojedynczymi, drobnymi przebłyskami dawnej energii i ikry. Ale to i tak była jedynie przystawka do tego, co zaserwowali panowie z Yes. Furda, że wokalista słaby; gorzej, że kompozycje fatalne jak chyba nigdy wcześniej – krótko mówiąc, „tato, kupa…”. W międzyczasie nowe dzieło zaserwowali Blackfield. Niestety – dwie jako takie kompozycje na 40 minut to o wiele za mało, by uratować album przed kompletną porażką artystyczną. Z innej półki – „The Fall” Gorillaz: nie, sorry, zbiór piskadeł zarejestrowanych na iPhonie to zasługuje co najwyżej na miejsce na półce z napisem „ciekawostki”, a nie na wydanie na pełnowymiarowej płycie. „Mylo Xyloto” Coldplay mogłaby się nazywać na dobrą sprawę „Piotr Kraśko”: męcząca, nużąca, denerwująca, tak przesadnie nadęta, że aż mimowolnie śmieszna do łez. „Making Mirrors” Gotye: jak chcę posłuchać cienkiej kopii starego Stinga, to włączam sobie którąś z płyt, jakie Sting nagrał po „…All This Time”. I kończy się tak samo: szybko palec wędruje do guzika „stop”. Podobnie jak przy starciu z „Czesław wyje Miłosza”. Płyta bardzo przydatna dla personelu naziemnego lotnisk, coby płoszyć ptactwo przeszkadzające pilotom. Dla zwykłego słuchacza – o 30 minut za długa.

Tyle jeśli chodzi o płyty złe. Natomiast pokazało się wiele płyt przeciętnych. „Tao Of The Dead” And You Will Know Us By The Trail Of Dead – przesadnie chaotyczne, eklektyczne i męczące. “The King Of Limbs” Radiohead – parę ładnych kompozycji, przeciętna reszta, kiepska produkcja i fatalna okładka. „Blunt Force Trauma” Cavalera Conspiracy i „Kairos” Sepultury – na każdej z tych płyt czegoś brakuje; nie są złe, ale trudno nie ulec wrażeniu, że połączone potencjały obydwu zespołów dałyby w efekcie naprawdę dobry album. „The Unforgiving” Within Temptation – nie chcą utknąć w szufladce „metal z babką na wokalu”, szukają, ale sami nie wiedzą jeszcze co ze sobą zrobić. W tej szufladce, jak pokazuje „Meredead”, utknęli za to Leaves’ Eyes: kolejna sztampowa produkcja, w zasadzie bez słabszych punktów, ale i bez czegokolwiek, czego wcześniej nie byłoby. Z szufladki na „Imaginaerium” próbuje również wyjść Nightwish, ale na razie eksperymenty cyrkowo-kabaretowe niewiele dają. „Destroyed.” Moby’ego zdradza pewien przerost, zupełnie niepotrzebny: okrojenie tej płyty tak o 1/3 dałoby bardzo fajny album, a tak – całość się rozłazi na wszystkie strony. „Ukulele Songs” Veddera przynudza jak kiedyś „Benaroya Hall” Pearl Jamu. „I’m With You” Red Hot Chili Peppers: kilka niezłych kompozycji, nieco psychodelicznych odlotów, mało naprawdę dobrych momentów. Potencjał jest, płyta na pewno lepsza od obu poprzednich, zobaczymy, co dalej. „A Dramatic Turn Of Events” Dream Theater – panowie, ileż można rąbać jedno drzewo? Od czasu “Scenes From The Memory” zespół nie może jakoś złapać weny; niby znów – wszystko dobrze, nie ma jednoznacznie złego utworu, ale te zagrywki, zwroty, solówki, riffy, przejścia itp. słyszeliśmy już wcześniej dziesiątki razy. „Evanescence” Evanescence i „Ceremonials” Florence And The Machine: fajne, acz mdławe płyty, którym brakuje jakichjś „lokomotyw”, które pociągnęłyby całość. Coma wydobyła się z porażki „Hipertrofii” i powoli zaczyna wracać do formy z dwóch pierwszych płyt, ale „Comie” do dobrej płyty jeszcze trochę brakuje. Arena „The Seventh Degree Of Separation” – niestety, jedna z mniej udanych płyt. Nie jest zła, ale nic wybitnego panowie tym razem nie stworzyli. Poprzednie, od „Immortal?” po „Pepper’s Ghost”, były jednak dość wyraźnie lepsze. „Night Of Hunters” Tori Amos – ojjjj… Nieprzyjemną niespodziankę zgotowałaś nam, Tori, bo toto zwyczajnie nijakie jest. “Heritage” Opeth – chwilami dobre, chwilami intrygujące, na ogół wieje nudą.

Na koniec: to, co z płyt nagranych w 2011 zasługiwało na wyróżnienie.

1.    Travellers – „A Journey Into The Sun Within” – z premierowych pozycji ta gości w moim odtwarzaczu najczęściej. Bardzo sympatyczna, ciepła płyta, pozbawiona większych wad. W tym roku w zupełności wystarcza na miejsce 1.
2.    Jakszyk Fripp Collins – „A Scarcity Of Miracles” – czyli Crimson a nie Crimson. Z przeróżnych płyt, jakie wyszły spod piór byłych i obecnych muzyków KC w minionych latach, ta zdecydowanie się wyróżnia. Jest karmazynowy klimat, różne pokręcone brzmienia gitary Frippa, saksofon Collinsa… Jest dobrze.
3.    Tom Waits – „Bad As Me” – przepraszam Cię Tomie. Za to, że miałem chwile zwątpienia, gdy odpalałem tą płytę pierwszy raz – bo tylu weteranów już zawiodło… Waits się nie starzeje. I nie zmienia się specjalnie. Stylowa, bardzo dobra płyta.
4.    Slough Feg – „Made In Poland” – dla wielu polskich fanów rocka to biała plama, a szkoda. Zapis dużego fragmentu (wyleciały cztery utwory) koncertu w Warszawie w sierpniu 2011 już pod koniec roku pojawił się na płycie. Świetne, metalowe granie.
5.    Kate Bush – „50 Words For Snow” – nowa, specyficzna, odmieniona Kacha. Jak wczuć się w klimat – bardzo dobra płyta.
6.    Black Country Communion – „2” – supergrupa powraca i grzeje dynamiczny, czadowy hard rock.
7.    PJ Harvey – „Let England Shake” – dobra płyta uznanej songwriterki.
8.    Joe Bonamassa – “Dust Bowl” – kawał świetnego, klasycznie brzmiącego blues rocka.
9.    Hugh Laurie – “Let Them Talk” – House gra i śpiewa blues w otoczeniu znanych i cenionych bluesmanów. Z bardzo ciekawym efektem.
10.    Pendragon – „Passion” – jak mowa o doktorze z Princeton-Plainsboro, to zaraz kojarzy mi się ta płyta. Jest jak 7. sezon House’a – chwilami bardzo dobra, chwilami średnia, zdarzają się mocno dyskusyjne momenty, a całość jest cholernie nierówna, rozkojarzona i chaotyczna. Ale „This Green And Pleasant Land” jest jednak świetne.

Honorowe wyróżnienia otrzymują: Journey, Whitesnake, Wishbone Ash – za bardzo dobre, porządne płyty dla fanów przebojowego hard rocka; Metallica & Lou Reed – za album, który wprawia w konsternację, choć po kilkukrotnym przesłuchaniu zaczyna wchodzić w głowę. W pierwszej chwili miałem solidnego kandydata do drugiej po „Fly From Here” najgorszej płyty roku; po pewnym czasie zmieniłem zdanie co do „Lulu”, bo „Fry Your Ears” nawet po n-tym podejściu brzmi tak samo fatalnie. Closterkeller, Foo Fighters, Korn, Megadeth, Deriglasoff, Jelonek – bardzo dobre pozycje, którym zabrakło niewiele, by się załapać do czołowej dziesiątki. Steven Wilson „Grace For Drowning” – przy całej fajności tej płyty, aż takie karmazynowe odchylenie to u Stefka nowość: dotąd z reguły się inspirował, a nie kopiował cudzy styl. Całość ratują dobre kompozycje, tym niemniej mam nadzieję, że to chwilowe załamanie formy (biorąc pod uwagę fatalny album Blackfield), niż jakaś stała tendencja.

Więcej grzechów roku 2011 nie pamiętam.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.