ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

felietony

30.12.2012

Muzyczne podsumowanie roku 2012 według redaktorów ArtRock.pl

Muzyczne podsumowanie roku 2012 według redaktorów ArtRock.pl
Kolegium redakcyjne Artrock.pl zebrało się, aby muzycznie podsumować kończący się rok. Ponieważ dyskusje się przeciągały, a i propozycji wciąż przybywało... poszczególni członkowie Naszej Redakcji przygotowali swoje małe, mocno subiektywne zestawienia. Przedstawiamy je w kolejności alfabetycznej nazwisk poszczególnych osób.



 



Mariusz Danielak

W czasach, w których żyjemy, coraz trudniej o nowatorstwo i oryginalność. I może dlatego w tym roku cieszyły mnie szczególnie powroty znanych i cenionych od lat. Co ciekawe, wszyscy wyróżnieni przeze mnie artyści swoje ostatnie studyjne dokonania zarejestrowali w… 2007 roku. Szwedzi z The Flower Kings nagrali po 5 latach Banks Of Eden - świetny, melodyjny i wreszcie nieprzekombinowany album. Do tego ładnie wypadli na promujących go koncertach w Polsce. I to im oddaję w tym roku palmę pierwszeństwa. Niedaleko za nimi czają się progmetalowcy z brytyjskiego Threshold. March of Progress to według mnie ich najlepsza płyta w historii! Z niecierpliwością czekam na ich marcowy koncert w Warszawie. No i jeszcze panowie z Galahad. Także pięć lat kazali czekać na zupełnie premierowe dźwięki. Ale jak już je nagrali, od razu pokazali je na dwóch oddzielnych wydawnictwach. Polecam szczególnie pierwsze z nich – Battle Scars. W naszym kraju konkurencji nie miał Quidam. Ze swoim Saiko po raz kolejny poszukał odmienności odchodząc od progresywnej sztampy. Ujmujące melodie i dobrze korespondujące z nimi teksty zmuszają do zamyślenia za każdym razem, gdy tylko do nich wracam.

Świat:
The Flower Kings – Banks Of Eden
Threshold – March of Progress
Galahad – Battle Scars

Polska:
Quidam – Saiko



Paweł Horyszny

Również moja skromna osoba dorzuci swoje trzy grosze na temat 2012 roku.

Początek wojny domowej w Syrii, zamach stanu w Mali, zwycięstwa Obamy i Hollande’a w wyborach prezydenckich, premiera „Prometeusza”, niedoszły koniec świata... A u nas? Poza trotylem zapamiętamy Euro 2012. Jednak nie dzięki postawie naszych orlątek (chociaż nie warto nie wspomnieć o piłkarskiej rewii mody; bynajmniej nie mam na myśli trenerów każdej niemal reprezentacji, którzy byli elegancko ubrani w garnitury podczas spotkań, lecz dwa wyjątki: panów Smudę i Błochina, paradujących przy linii bocznej boiska w dresach podciągniętych pod same cycki), ale świetnej organizacji całej imprezy i licznym głosom, iż był to (prawdopodobnie) najlepszy turniej w historii mistrzostw Europy.

A muzycznie? Cóż...

Zacznę od nieco innej strony. Nie będę się pastwić nad którymkolwiek z wykonawców i dział „Rozczarowanie roku” zamienię na „Niewiadomą roku”. Powodów ku temu jest kilka. Najważniejszym z nich jest fakt, że muzycznego rozczarowania jako takiego w ostatnich 12 miesiącach nie zaznałem. Ukazało się natomiast kilka płyt, które może nie przyprawiają o ból serca, ale stawiają znak zapytania przy obecnej kondycji danego wykonawcy. W roku 2012 ten wątpliwy zaszczyt przypadł niestety przedstawicielom tzw. Starej Gwardii...

Ian Anderson, Rush, Marillion. Osobistości to zacne, których dorobek mówi sam za siebie, a ich wkładu w rozwój (prog)rocka nikt nie podważa. Jednak zarówno „TAAB2”, „Clockwork Angels” jak i „Sounds That Can’t Be Made” słuchało się bez skrzywienia na twarzy, ale też bez specjalnych uniesień.

Problem z kontynuacją, tudzież rozważaniami nad dalszymi losami Geralda Bostocka polega na tym, że gdyby nie była ona z założenia sequelem dzieła sprzed 40 lat, można byłoby śmiało uznać ją za wydawnictwo więcej niż przyzwoite. Niemniej tytuł zobowiązuje i podnosi poprzeczkę wymagań i oczekiwań zdecydowanie wyżej. Niestety Ian Anderson/Jethro Tull AD 2012 (chyba tylko sam zainteresowany wie jaką nazwą sygnowane jest ta omawiana tutaj pozycja) to już nie te możliwości zarówno twórcze, jak i wokalne, i niestety na „TAAB2” to słychać. Ciekawych melodii jest tutaj jak na lekarstwo, a sam poziom wykonawczy również nie powala na nogi.

Troszkę zaskoczyły mnie te wszystkie peany wygłaszane pod adresem „Clockwork Angels”. Osobiście muszę przyznać, iż wydawać by się mogło, że po artystycznej klęsce „Vapor Trails” zespół płytą „Snakes & Arrows” wraca do wysokiej formy. Niestety tegoroczny krążek to znów krok wstecz do muzyki bezkompromisowej, momentami niemal topornej. Fajnie, że concept-album, fajnie, że słychać werwę u chłopaków, niemniej problem z „Clockwork Angels” polega na tym, że nawet po kilkukrotnym przesłuchaniu całości raczej niewiele się pamięta. Nie jest to płyta zła, ale wszyscy dobrze wiemy, że stać ich na więcej.

H i s-ka nagrali natomiast płytę najzwyczajniej w świecie za długą. O ile 17-minutowa „Gaza” mimo wszystko ma swoje momenty, o tyle przebrnięcie przez „The Sky Above The Rain” czy „Montreal” może już wymagać sporego samozaparcia i cierpliwości. Jednak to wszystko to nic w porównaniu z cukierkowym „Pour My Love”, który według mnie dorobił się tytułu najgorszego utwór Marillion ever.

Teraz może przejdę do pozytywów. Listę ograniczyłem do zaledwie pięciu pozycji. Nie twierdzę, że w mijającym roku nie ukazało się więcej wydawnictw wartych chociaż drobnej wzmianki, jednak po sporządzeniu takowej listy stwierdziłem, że przepaść między pierwszą piątką a resztą listy jest zbyt duża i dlatego stwierdziłem, że warto się skupić jedynie na czołówce.

1. Paul Buchanan – „Mid Air”
Płyta absolutnie przepiękna i uraczająca każdym dźwiękiem. 14 skromnie zaaranżowanych miniatur, do tego niesamowita energia uczuć, jaką lider The Blue Nile potrafi wyrazić nawet przytłumiownym głosem. Jeśli Steve Hogarth zawsze uważał się za fana The Blue Nile, to powinien się z „Mid Air” zaznajomić jak najszybciej; przynajmniej dowie się z niej, jak nie pisać koszmarków takich jak „Pour My Love”...

2.  Astra – „The Black Chord”
Druga płyta Kalifornijczyków to jazda obowiązkowa dla fanów starych brzmień. Mellotron, mini-moog, do tego sporo fajnej mieszanki floydowej psychodelii (głównie w partiach wokalnych) z progresywnym brzmieniem.

3. Hidria Spacefolk – „Astronautica”
Zdecydowanie najbardziej uzdolnieni absolwenci Starfleet Academy. Jeśli załoga Jean-Luc Piccarda była „Następnym Pokoleniem” dla klasycznego Star Treka, tak ekipa Mikko Happo jest tym samym dla Hawkwind.

4. Gazpacho – „March Of Ghosts”
Bardzo równa i przede wszystkim udana płyta Norwegów. Sporo świetnych melodii, niesamowity klimat i perfekcyjne wykonanie.

5. Hawkwind – „Onward”
Akurat w przypadku Dave’a Brocka i jego załogi przyznać należy, że ci trzymają wysoki poziom. Momentami wydawać się może, że „Onward” jest płytą nieco za długą i mającą kilka słabszych momentów (nowa wersja „Death Trap”), jednak jest to wciąż zespół, który gra nie tylko dla samego grania, ale mający wciąż coś do powiedzenia.

Tylko w gwoli wspomnienia; przywoite płyty wydali starzy wyjadacze: SBB, Steve Hackett (trudno wyróżnić płytę, która nie zawiera premierowego materiału), UFO (wciąż nieźle, ale obecna formuła się chyba wyczerpuje), Black Country Communion (troszkę gorzej  niż na pierwszych dwóch płytach), Trevor Rabin (lepsza „Jacaranda”, niż nowy pseudo-Yes z Davidem, a obecnie z Davisonem) oraz Focus (nie ma się tego, co się lubi, to lubi się to, co się ma). Zjazd w dół po raz kolejny funduje nam Asia. Anglagard – fajnie, że wrócili, jednak nowy materiał nie wywołuje ciarek na skórze.

2013? Oby był lepszy... albo przynajmniej nie gorszy od poprzedniego...



Wojciech Kapała

Od kiedy współpracuję z Artrockiem, tak dobrego rocznika nie pamiętam.

Albumem rocku dla mnie jest „The Something Rain” Tindersticks –  to już wiedziałem w momencie, kiedy usłyszałem go po raz pierwszy. A był to bodajże dopiero marzec. Wielkie wrażenie zrobił na mnie nowy Rush „Clockwork Angels” – taki typowy „stary, dobry Rush”, jakiego brakowało mi od dłuższego czasu. Kilka lat temu mój kolega djmis zwrócił mi uwagę na taki projekt – The Soulsavers, spodobało mi się to od razu, ale w tym roku naprawdę się pokazali – do współpracy zaprosili Davida Gahana z Depeche Mode, a efektem tego było „The Light The Dead See”, czyli najlepsza płyta na jakiej śpiewał Gahan od czasu „Songs of Faith And Devotion”. Inny kolega polecił mi coś, co nazywa się Soap & Skin, a pod tą nazwą kryje się młoda Austriaczka Franziska Plaschg. Ta panna zajmuje się elektronicznymi brzmieniami i w tym roku nagrała bardzo dobry (mini) album „Narrow”. Była kolejna, dobra płyta Sigur Rós – „Valtari”. „Na otarcie łez” po niezbyt udanym nowym Dead Can Dance, trafiłem na drugą płytę solową gitarzysty Arcany, Petera Bjargo – „The Architecture of Melancholy” i w takich klimatach DCD-podobnych jest rzecz warta uwagi. Michael Sadler wrócił do Sagi, co zaowocowało bardzo dobrą płytą „20/20”, z podobnej półki, nowe Magnum „The 13th Day” również wyszło bardzo dobrze. Inni weterani, ale od innej muzyki, czyli Ultravox, przestali tylko koncertować i wydali też nową, dobrą płytę, zatytułowaną nomen-omen „Brilliant”. No i nie można zapomnieć o nowym, dobrym albumie Hawkwind – „Onward”.

Dużo fajnej muzyki przygotowali specjaliści od  hard’n’heavy – Kiss – „Monster”, Wolfsbane – „Wolfsbane Save The World” (pierwsza od kilkunastu lat), młodziaki z Nowegii Suicide Bombers – „Criminal Record”, The Darkness – „Hot Cakes”, Michael Schenker – „Temple of Rock: Live Over Europe” – jest przy czym trochę sobie słuch przytępić.

Na specjalne słowa uznania zasługuje polska Niechęć i ich debiut „Śmierć w miękkim futerku” – coś tak intrygującego dawno się w polskiej muzyce nie zdarzyło. Dla wielu równie ważnym wydarzeniem będzie debiut Kampu – wreszcie! Po kilku latach koncertowania, miksowania i wieszania muzyki w sieci!

To dosyć niepełna lista, bo jest jeszcze przynajmniej 10-15 płyt, o których wiem, że się ukazały, wiem, że mogą być bardzo ciekawe, a jeszcze do nich nie dotarłem.


 

Kris

Jako że słucham sobie tej muzyki, od której prawie wszystko się zaczęło już tylko sporadycznie, to niewiele jest płyt z artrockowego światka, które przyprawiają mnie o żywsze bicie serca. Czy takie albumy pojawiły się w 2012 roku? Okazuje się, że tak. Nie zmieniam zatem zdania odnośnie trzech najważniejszych dla mnie płyt 2012 roku. Bez wskazywania miejsca (kolejność nie ma znaczenia): Saltillo, Hogarth & Barbieri oraz Anathema to z pewnością muzyka, której nie można odmówić wyjątkowości. Błyszczy na tle innych wydawnictw blaskiem zupełnym, a za nimi długo długo nic się w ogonku do nagrody nie ustawia.

Muzyka z oklaskami w 2012 roku też wypada całkiem dobrze. Zeppelini, wymienieni w komentarzu redakcyjnym oczywiście zasługują na wyróżnienie. Do listy dodałbym jeszcze Live Over Europe grupy Black Country Communion – wiem, że album z końca 2011 roku, ale dotarł do mnie z opóźnieniem i jakoś tak automatycznie przypisałem go do początku ubiegłego roku. Kilka albumów Dave Matthews Band – no… i tym samym dochodzimy do albumu Dave Matthews Band – Away from the World, który jednakowoż ani nie zachwycił, ani nie zawiódł. Owszem, są tam kawałki znakomite, ale jako całość… no, wystarczy, że go wspomniałem w podsumowaniu.

Minusy? Nie chce mi się o nich pisać.

A moje najważniejsze odkrycie muzyczne 2012 roku? Muzyka włoskiego ansambla Accordone. Ale… to zupełnie inna rzeczywistość.



Łukasz Modrzejewski

Muzycznie według mnie był to bardzo dobry rok, szczególnie w polskiej muzyce. Sporo rzeczy mnie zaskoczyło, sporo niestety niespodziewanie zawiodło. Po raz pierwszy od 2009 moją płytą roku jest album polskiego artysty. Wtedy był to krążek Anity Lipnickiej Hard Land of Wonder, teraz jest to wydawnictwo Songs That Make Sense projektu Maćka Werka. Album piękny, świetnie wyprodukowany, wypieszczony w pełnym tego słowa znaczeniu. Ponadto pojawia się na nim wielu zacnych gości, m.in. Anita Lipnicka, Joanna Prykowska, Kuba Koźba (Power of Trinity), Natalia Fiedorczuk, Joanna Sokołowska (Przepraszam) oraz zjawiskowa Misia Furtak (très.b) i Wojtek Pilichowski. A to tylko część gości, bo jest też sporo osobistości z zagranicy: usłyszymy tu Marka Lanegana (ex-Screaming Trees i Queens Of The Stone Age), Chrisa Olleya (Six By Seven). W kilku utworach usłyszymy Poogie Bella – perkusistę znanego z pracy z Davidem Bowie i Eryką Badu.

Album roku: Werk – Songs That Make Sense

Nie jestem zwolennikiem rozdzielania muzyki na „stąd” i „nie stąd”, jednakże z uwagi na wiele moim zdaniem dobrych płyt rodzimych artystów, w tym roku zdecydowałem się wprowadzić taki podział.

Dziesięć najlepszych albumów z Polski:
1. Hey – Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan
2. Luxtorpeda – Robaki
3. Niechęć – Śmierć w miękkim futerku
4. Dorota Miśkiewicz – Ale
5. Klara – Away
6. Kapela ze Wsi Warszawa – Nord
7. Jazzpospolita – Impulse
8. Voo Voo – Nowa płyta
9. très.b – 40 Winks of Courage
10. Andrzej Piaseczny – Wszystko to co dobre

Dziesięć najlepszych albumów z zagranicy:
1. Rush – Clockwork Angels
2. Dead Can Dance – Anastasis
3. Joe Bonamassa – Driving Towards The Daylight
4. Meshuggah – Koloss
5. Neurosis – Honor Found In Decay
6. Steve Hackett – Genesis Revistited II
7. Swans – The Seer
8. Ultravox – Brilliant
9. Marillion – Sounds That Can't Be Made
10. Bill Fay – Life Is People

Koncert roku: Joe Bonamassa w Sali Kongresowej (1 marca 2012)
Wydarzenie roku: pierwszy polski koncert No-Man (Kraków, Klub Studio 26 sierpnia 2012)



Krzysztof Niweliński

Podaję w kolejności alfabetycznej niektóre te płyty, które spośród wydanych w 2012 roku mnie najbardziej przypadły do gustu i urzekły, prawdopodobnie będę zatem powracać do nich i w kolejnych latach ze szczerym uznaniem i dziecięcą radością:

Änglagård Viljans Öga
Belhom, Thomas Rocephine
Coltrane, Ravi Spirit Fiction
Crippled Black Phoenix (Mankind) The Crafty Ape
Jamal, Ahmad Blue Moon
Light Coorporation Aliens from Planet Earth
Magma Félicité Thösz
Niechęć Śmierć w miękkim futerku
Saintbox, The The Saintbox
SBB SBB
Tindersticks The Something Rain

Każda z pomienionych płyt zostałaby przeze mnie oceniona na 8, 9 lub – choć to już mało która – 10 gwiazdek w skali stosowanej przez ArtRocka, gdybym tylko pokusił się o skreślenie odpowiedniej recenzji. I tak też się stało, aczkolwiek wyłącznie w jednym przypadku – The Saintbox, frapującego projektu powołanego do istnienia przez Gabę Kulkę, Maćka Szupicę i Ola Walickiego, trio, którego debiutancki album, The Saintbox, pozostaje moją ulubioną płytą 2012 roku.

Największe osobiste oczekiwanie muzyczne powiązane z rokiem 2013 – Warsaw Summer Jazz Days, w trakcie których wystąpią wirtuozowie saksofonu, mianowicie Wayne Shorter i John Zorn, który, że w zwieńczeniu o tym wspomnę, i w roku niedoszłego końca świata ogłosił był kilka nader interesujących wydawnictw. Płyt Mistrza umyślnie jednak nie wymienię – a nuż co bardziej dociekliwy Czytelnik, wiedziony ciekawością, sam pokusi się o odnalezienie, przyswojenie i prywatne ocenienie ich, jednocześnie może decydując się na wnikliwszy przegląd tyleż bogatej, co wartościowej twórczości nowojorczyka i rozlicznych jego projektów. Aha, no i liczę na to, że powzięty przeze mnie i Tomka Ostafińskiego zamiar dokonania inwazji na Wyspy Brytyjskie, a to w celu udania się na jeden lub kilka koncertów artystów i kapel z wielodzietnej rodziny Gonga, doczeka się realizacji w 2013 roku, skoro w 2012 ta się nie powiodła.

 

 

Michał Nowak

W zasadzie obiektywna odpowiedź na pytanie czy rok 2012 był ciekawszy muzycznie od poprzednich jest niemożliwa. Co więcej, nawet kierując się osobistymi preferencjami ciężko mi jednoznacznie zakwalifikować mijający rok, chociaż wydaje się że obfitował on zwłaszcza w albumy po prostu poprawne i akceptowalne, bez większych wpadek ale też bez przełomowych, niepowtarzalnych produkcji, do których będę wracał przez lata (właściwie to ciężko mi sobie przypomnieć taką płytę). Z pewnością zawiodło mnie wielu osobistych faworytów oraz zespołów uważanych za "liderów sceny". Blado wypadają m.in. nowe produkcje Manowar, Jorna, Neurosis, Soundgarden, The Muse, Enslaved, Burzum, a z mniej znanych Rome, Wovenhand lub Devin Townsend Project. Z drugiej strony debiutanci i underground zaskoczyli kilkoma dość ciekawymi tytułami.

Jako że mamy zimowy okres, pozwoliłem sobie przybliżyć klika wybranych (z pośród kilkudziesięciu poznanych) pozycji wydanych w 2012 roku i podzielić je na trzy kategorie: GRZEJE, ZIĘBI i... no właśnie, ANI ZIĘBI ANI GRZEJE. Jako że w zimę zazwyczaj chcemy się OGRZAĆ, w artrockowym podsumowaniu przedstawiłem alfabetycznie tylko krążki, które z czystym sumieniem mogę polecić (tym, którzy jeszcze nie słuchali).
 

  • Ahab - The Giant [Doom Metal / Progessive Rock]

Ahab to powstały 8 lat temu w Monachium zespół, którego twórczość opiera się na doom metalowym fundamencie (a więc solidnie, wolno, ciężko) z progresywnymi i orientalnymi smaczkami, zwłaszcza w warstwie gitarowej. Głęboki growl przeplatany jest czystymi wokalami, szeptami i obłąkanym krzykiem bardzo zdolnego wokalisty, Daniela Droste. Najnowszy album jest kwintesencją tego właśnie stylu. Słuchając "The Giant" na myśl przychodzą oczywiście takie nazwy jak Evoken czy Esoteric, ale także Opeth czy momentami nawet wczesno-średnia Anathema. Mocną stroną jest brzmienie - soczyste, selektywne, szczególnie robiące wrażenie w ciepłych, delikatnych, nieco surrealistycznych gitarowych harmoniach przeplatanych idealnie nagłośnioną perkusją. Cała płyta jak i same utwory są dość długie (ok. 10 minut każdy), ale o nudzie nie może być mowy - przy uważnym słuchaniu znajdziemy olbrzymią ilość smaczków.

http://www.myspace.com/ahabdoom
http://www.youtube.com/watch?v=gmPo-CdkQs0
 

  • AIR- Le Voyage Dans La Lune [Electronica]

Powstały w 1995 roku francuski duet Air tworzą Nicolas Godin i Jean-Benoît Dunckel. Grają szeroko pojętą muzykę elektroniczną, biorą także  udział w tworzeniu licznych ścieżek filmowych. Inspiracje? Sama klasyka w postaci Pink Floyd, Tangerine Dream, Jean Michel Jarre, Vangelis. Nowy album "Le voyage dans la lune" (z angielska "A Trip to the Moon") jest ścieżką dźwiękową do niezwykłego filmu pod tym samym tytułem, oryginalnie nakręconego w 1902 roku przez Georges'a Mélièsa, a 109 lat później przerobionego na bardziej nowoczesną wersję. Sam album trwa zaledwie 32 minuty, ale aż wylewa się z niego najlepszej klasy electro, chillout i downtempo. Właściwie każdy utwór ma swój charakterystyczny motyw z różnymi instrumentalnymi smaczkami i samplowymi dodatkami. Mimo że płyta spotkała się z niezbyt gorącym przyjęciem tzw. krytyków, to każdy fan mixu muzyki elektronicznej i filmowej powinien być zadowolony.   

http://www.myspace.com/intairnet

http://www.youtube.com/watch?v=Jw3h-JrsRWg
 

  • Anathema - Weather Systems [Atmospheric Rock]

O tej płycie napisano już bardzo wiele, więc powtórzę - zespół jest nieprzerwanie w bardzo dobrej formie twórczej i koncertowej (zwłaszcza!), czego wyrazem są takie albumy jak "Weather Systems" czy jej poprzedniczka. Zresztą Anathema nigdy nie nagrała słabej płyty, lecz zmiana stylu zrodziła u niektórych nieco wątpliwości i niewiarę w nowe oblicze grupy. Obawy były zupełnie nieuzasadnione, czego dowodem jest nowa produkcja. A utwór "The Beginning and the End" to kwintesencja Anathemy i jeden z hitów całego 2012 roku.

http://www.myspace.com/weareanathema
http://www.youtube.com/watch?v=8Ey8MLqh2Es
 

  • Antero Lindgren - Mother [folk/rock]

Jedna z ciekawostek tego roku. Fin wyglądający jak połączenie utuczonego Varga i Quorthona, śpiewający klasyczne, czyściutkie, ciepłe i soczyście brzmiące folk-ballady. Niby nieco ociera się o tak popularny ostatnio indie-rock, ale po uszy tkwi jednak w klasyce akustycznych brzmień. Może przydałoby się jeszcze więcej chrypy i agresywnego feelingu jak choćby u wczesnego Eddiego Veddera, ale i tak magia objawia się obficie. Ciekawy debiut.

http://www.anterolindgren.com/
http://www.youtube.com/watch?v=Ik-RA6i5FQ0
 

  • Dead Can Dance - Anastasis [darkwave ethnic]

Coś w tym jest, że mało kto potrafi tak dobrze łączyć wpływów muzyki etnicznej z nowofalowymi naleciałościami i syntezatorami jak Dead Can Dance. Ta płyta to potwierdza, zawiera wiele magicznych momentów w które warto się wsłuchać. Osobiście bardzo na plus zaskoczyły mnie wokale partie Perry'ego, szczególnie w "Children Of The Sun", "Return Of The She-King" i "All In Good Time". Może niezbyt zaskakujący, ale bardzo udany powrót!

http://www.myspace.com/deadcandance
http://www.youtube.com/watch?v=FrSoxuzn9Vs
 

  • Graveyard - Lights Out [stoner rock / psychodelic rock]

Jeszcze rok temu w podsumowaniu pisałem o debiucie szwedzkiego Graveyard, że "dla wszystkich fanów psychodelicznej hard rockowej klasyki w młodym wykonaniu rzecz obowiązkowa". Zawartość szybko wydanej drugiej płyty "Lights Out" właściwie zmusza mnie do powtórzenia tych słów. Być może niektóre utwory wybijają się tutaj ponad inne (np. "Seven Seven" czy "Hard Time Lovin"), ale całość i tak prezentuje świetny poziom.

http://www.myspace.com/graveyardsongs
http://www.youtube.com/watch?v=6HmMy2ubC7E

 

  • Joe Bonamassa - Driving Towards the Daylight [blues rock]

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że każda nowa płyta Joe będzie lądować w podsumowaniach roku. Nagrywa on bowiem dość często, a pomysły mu się nie kończą i ciągle trzyma topowy poziom. "Driving Towards the Daylight" nie jest na pewno przełomowa (czy w tym stylu coś jeszcze może być przełomowe?), nie zawiera aż takich hitów jak poprzedniczki, ale prezentuje dokładnie ten sam, znany od kilku lat, feeling Bonamassy.  

http://www.youtube.com/watch?v=wTG-bCMG05E
 

  • Led Zeppelin - Celebration Day [rock]

Chętnych do przyjścia na jednorazowy i zupełnie unikatowy koncert Led Zeppelin (z młodym Bohnamem w składzie) w 2007 roku było podobno ponad 20 mln ludzi. Dopiero po 5 latach koncert ten trafił na CD i DVD/BD. Biorąc pod uwagę nieudane koncerty z cyklu "re-union" w latach dziewięćdziesiątych, ten to prawdziwe mistrzostwo świata. Pomimo tylu lat przerwy zespół pokazał oblicze legendy, choć co oczywiste nie zostało zagranych wiele cudownych utworów Zeppelinów. 

http://www.myspace.com/ledzeppelin
http://www.youtube.com/watch?v=PD-MdiUm1_Y
 

  • Paradise Lost - Tragic Idol [metal]

Przez długi czas na Paradise Lost wieszano psy za ich nowe wymysły, znacznie odbiegające od tych klasycznych, metalowych. W ostatnich latach zespół zdaje sie podnosić z kolan. Po niezłych "In Requiem" i "Faith Divides Us - Death Unites Us" w 2012 wydali dobry, a nawet bardzo dobry krążek. Już od pierwszych taktów "Solitary One" słychać nową-starą jakość, ciężar, brak eksperymentów, klasyczne dla nich harmonie i melodie. Również w warstwie wokalnej jest solidnie. Co najważniejsze, właściwie każdy utwór wpada od razu w ucho i zostaje w pamięci. Nie licząc kilku momentów słuchacz raczej nie doświadcza wypełniaczy, randomowo ułożonych riffów i bezpłciowych, nijakich, powtarzalnych struktur. W tym roku wyszły także nowe płyty My Dying Bride, Tiamat, Katatonia, jednak to Paradise Lost nagrał zdecydowanie najciekawszą. Pozytywne zaskoczenie, mam nadzieję że nie jednorazowe.

http://www.myspace.com/paradiselostuk
http://www.youtube.com/watch?v=kU18F6yTuHo

 

  • Threshold - March Of Progress [Progressive Metal]

Osobiście dla mnie Threshold nigdy nie będzie już taki, jak ze zmarłym niedawno "Mac" McDermottem. Uważam, że swój szczyt osiągnęli na "Subsurface" i "Dead Reckoning", kiedy to zaskoczyli muzyką daleko w tyle zostawiającą inne tuzy progresywnego metalu, z Dream Theater na czele. Wokal Wilsona do tego oblicza Threshold mi po prostu nie pasował (i będąc szczerym nadal nie pasuje). Tak jak Mac dodawał agresji i zadziorności muzyce Threshold, tak Damien nieco ją rozmiękcza i zwalnia (zupełnie inna barwa głosu). Byłem jednak zaskoczony, że materiał na "March of Progress" muzycznie tak blisko jest poprzedniczkom. Być może nie ma tu tyle hitów, a utwory są po prostu mniej ciekawie skonstruowane (szczególnie jeśli chodzi o riffy i refreny), ale całość brzmi znowu doskonale i słucha się z przyjemnością. Szczególnie instrumentalne fragmenty dodają płycie odpowiedniego rozpędu. Nie ukrywam jednak, że o wiele częściej będę wracał do okresu 2001-2007 niż do tej płyty.

http://www.youtube.com/watch?v=toHqQIz6oow
http://www.myspace.com/threshold
 

  • Ulver - Childhood's End [Electro / Rock]

Ulver swój zbiór ulubionych utworów innych wykonawców planował nagrać kilka lat. Najpierw miało się to nazywać "Psyche", teraz wreszcie wyszło pod nazwą "Childhood's End". Początkowo ten album miał się nie znaleźć w tym podsumowaniu, bo po prostu mnie rozczarował. Kawałki które słyszeliśmy już wcześniej, jak "I Had Too Much to Dream Last Night" czy "Magic Hollow" wydawały się zdecydowanie najlepsze. Z czasem jednak dostrzegłem więcej magii w pozostałych coverach, np. "Velvet Sunset" (Music Emporium), "I Can The Light" (Les Fleur de Lys), lub "Today" (Jefferson Airplane). Ostatecznie skończyło się na niegroźnym uzależnieniu od tych dźwięków.

http://www.myspace.com/ulver1
http://www.youtube.com/watch?v=1wGrk43VgMU




Tomasz Ostafiński

Koniec świata – zapowiadany tak hucznie w mass mediach – nie nastąpił. Marsjanie nie zaatakowali, a Ziemia nadal się kręci. Z kolei niespodziewanie słaba aktywność Słońca chwilowo rozproszyła wszelkie moje obawy co do końca świata zelektryfikowanego, przewidywanego na rok 2013. Być może to tylko cisza przed burzą. Słoneczną, rzecz jasna. Póki co mogę nadal cieszyć się niebem, słuchając nie tylko Ptaszków starego barda rocka progresywnego, Petera Hammilla, ale przede wszystkim nowości płytowych, zarówno tych z tak zwanych wydawniczych nisz, liczących na szersze uznanie i spotlight, jak i tych, od których już od chwili poczęcia zdaje się bić blask sławy. Cefeidy i świetliki. Szalone diamenty i sztuczne ognie współczesnej muzyki. A że słów uznania nigdy nie jest za wiele, nieskrywane wyrazy największego uwielbienia adresuję tylko do tych artystów, których plony tegorocznej – miejmy nadzieję, że też długowiecznej – twórczości zebrałem w dwóch całkiem barwnych stylistycznie zestawieniach. Znalazły się w nich skrajnie różne inicjatywy muzyczne, począwszy od mistrzów melancholii Tindersticks i ich „czeladników” Pepe Wismeer, poprzez luminarzy jazzu, arabskiego lutnistę Rabih Abou-Khalila oraz brytyjskiego saksofonistę i flecistę Theo Travisa, tytanowego kolosa skandynawskiego metalu Meshuggah, a skończywszy na magach psychodelicznych brzmień o nieziemskich rewerberacjach, czyli Earthmonkey i Hawkwind. Nie mniej ciekawe produkty rodzimego pochodzenia zajęły drugą cześć mojego podsumowania, w którym znalazły się m.in. punkowe dzieła tygrysiego kalibru (Paweł Kukiz, Luxtorpeda), jazzopodobne rarytasy (Niechęć, Jazzpospolita), dinozaurze odloty (SBB) oraz świeże brudne analogowe brzmienia (VooVoo). Nic dodać, nic ująć.

1. Tindersticks – The Something Rain
2. Travis/Fripp – Follow
3.  Pepe Wismeer – Un-
4. Thomas Belhom – Rocephine
5. Rabih Abou-Khalil – Hungry People
6. Joe Bonamassa – Driving Towards The Daylight
7. Hawkwind – Onward
8. Meshuggah – Koloss
9. Dead Can Dance – Anastasis
10. Earthmonkey – Unreleased Earthmonkey Out-takes

1. VooVoo – Nowa płyta
2. Paweł Kukiz – Siła i honor
3. Luxtorpeda – Robaki
4. Niechęć – Śmierć w miękkim futerku
5. The Saintbox – The Saintbox
6. Hey – Do rycerzy, do szlachty, doo mieszczan
7. SBB – SBB
8. Jazzpospolita – Impulse
9. Kim Nowak – Wilk
10. Maria Peszek – Jezus Maria Peszek



Roman Walczak

W tym roku, bardziej niż poznawaniem nowości, zajmowałem się odkrywaniem korzeni jazzu i bluesa, więc moja lista będzie bardzo skromna. Skromna i ułożona alfabetycznie.

Archive – With Us Until You’re Dead
Z Archive jestem bardzo w kratkę. Lubiłem debiut, Noise już mniej, lubiłem Lights, a Controlling Crowds nie. Po Controlling Crowds IV, które było dobre, spodziewałem się czegoś słabego. Sam tytuł mnie przeraziłj, jeszcze bardziej koszmarny utwór Violently. Ale wysłuchałem i muszę powiedzieć, że to dobry album. Świetnie się spisała nowa wokalistka.

Oscar Castro-Neves – Live at Blue Note Tokio
Nie mogło zabraknąć w moim zestawieniu albumu bossa nova. Zwłaszcza, gdy koncertówkę wydaje jeden z ojców tegoż gatunku. Piękne aranżacje klasycznych utworów. Nawet jedna z moich absolutnie ukochanych „Manha De Carnaval”, którą znam z tysiąca wersji, zabrzmiała świeżo. Bardzo przyjemna rzecz.

Joe Bonamassa – Driving Towards the Daylight
Tę płytę recenzowałem już w maju i do dzisiaj bardzo często do mnie wraca. O wiele bardziej lubię to, co ten artysta robi teraz, niż jeszcze 5 lat temu.

Charlie Haden, Jan Gabarek, Egberto Gismonti – Magico
Jazz najwyższej próby, a Jan Garbarek w najwyższej formie. Zwykle albumy z nazwiskiem Garbarka na okładce idą w parze z dużym bagażem emocji do przyswojenia. Tutaj gitara Egberto dodaje sporo świeżości i oddechu, przez co słucha się jej stosunkowo lekko.

Melody Gardot – The Absence
Gorąca płyta, idealna na cieplejsze dni. Melody nie stoi w miejscu i rozwija się w świetnym kierunku. Inspiracja dźwiękami z różnych zakątków świata wyszła jej na dobre.

Steve Hackett – Genesis Revisited II
Tym razem, w przeciwieństwie do pierwszej części projektu, Steve Hackett postawił na wierność pierwowzorom z klasycznych albumów. Spisał się doskonale. Utwory brzmią o wiele lepiej, niż oryginały, a całego albumu słucha się doskonale. Jednak prawdziwą gratką powinny być koncerty Steve’a z klasykami Genesis.

Manu Katche – Manu Katche
Ech… Coś pięknego.

Rush – Clockwork Angels
Ten wybór chyba nie potrzebuje uzasadnienia :)

Esperanza Spalding – Radio Music Society
Piękny album pięknej i utalentowanej dziewczyny. Nie rozumiem, dlaczego takie artystki nie mają wielkiego wsparcia od mediów, podczas gdy botoksowe miernoty, jak Lana Del Rey (czy Lizzy Grant, jak kto woli), są promowane na każdym kroku.

Ulf Wakenius – Vagabond
Kolejna jazzowa pozycja na liście. Mnóstwo ciekawych melodii.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.