Przed kilkoma dniami, mianowicie w zeszłą sobotę, podczas dorocznego, a (dopiero) siódmego Miles Davis Jazz Festival, Tom Hoechst, burmistrz amerykańskiego miasteczka Alton, położonego w stanie Illinois, obwieścił zebranym, a poprzez media i całemu światu, zatem urbi et orbi, zamiar wystawienia pomnika jazzmanowi Milesowi Davisowi. Ów bowiem, ten czarny Kolumb muzyki, odkrywca niezliczonych muzycznych Nowych Światów, prorok, mesjasz i bóg jazzu, pomimo że od maleńkości wraz z rodzeństwem wzrastał u boku dobrze sytuowanych, acz wiecznie skłóconych rodziców w East St. Louis, przyszedł był 26 maja 1926 roku na świat właśnie w Alton, mieście, z którego wywodził się również James Earl Ray, domniemany zabójca świątobliwego Martina Luthera Kinga, oraz Robert Wadlow, dzięki swoim 272 centymetrom uznawany za najwyższego człowieka świata po dziś dzień.
W zamyśle pomnik ma przedstawiać Davisa, jak się to mawia, „naturalnej wielkości”, z czego wnosić można, iż sama statua, nie biorąc więc pod uwagę postumentu, nazbyt pokaźną nie będzie, Wielki Miles bowiem, zaprzyjaźniony z wybitnym pięściarzem Sugarem Rayem Robinsonem wielbiciel boksu, mężczyzną był co prawda wysportowanym, istotnie, odznaczającym się wzorcowo rozbudowaną muskulaturą, nie należał jednak do cielesnych olbrzymów, licząc zaledwie pięć stóp i sześć i pół cala, to jest jakieś 169 centymetrów, mniej zatem, aniżeli nieduży przecież Bruce Lee. W zebraniu stosownych funduszy na monument, do którego stworzenia konkretnego artysty jeszcze nie wytypowano, choć rozmowy z tym i owym już trwają, mają dopomóc rozmaite instytucje i organizacje, jak Alton Museum of History and Art, Miles Davis Jazz Committee, Alton Regional Convention and Visitors Bureau oraz Pride Inc. Tej ostatniej nie należy mylić ze słynącą z urządzania brutalnych mordobić organizacją o podobnej nazwie, gdyż Pride Inc. jest szlachetnym, lokalnym stowarzyszeniem, nie na zysk bynajmniej nastawionym, ale dedykowanym upiększaniu otoczenia i dbałości o wzrost szczęścia oraz dobrobytu społeczności Alton.
Rzeźba, która stanie na eksponowanym miejscu w samym centrum Alton, na Third Street, przedstawiać będzie grającego na trąbce Dark Magusa w charakterystycznej dlań pozie, mianowicie silnie przegiętego w tył, w tym akurat przypadku zapewne opartego nie na całych stopach, lecz jedynie na wieńczących je palcach, czyli mniej więcej takiego, jaki widnieje na okładce wyśmienitego albumu Davisa A Tribute to Jack Johnson, wydanego w 1971 roku, a stanowiącego ścieżkę dźwiękową do wyreżyserowanego przez Billa (Williama) Claytona obrazu, poświęconego pierwszemu Afroamerykaninowi, który został bokserskim mistrzem świata wagi ciężkiej. Miłośnicy jazzu pamiętają zapewne, iż soundtrack do innego, nowszego filmu, Unforgivable Blackness (2004) Kena Burnsa, prezentującego żywot i opiewającego czyny owego sławnego ryjoskuja, Jacka Johnsona, zwanego czasem groźnie Galveston Giant, kiedy zaś indziej potulnie Little Arthur, ułożył bardzo zdolny i znany, choć bez cienia wątpliwości nie tak wspaniały i ważki, jak Wielki Miles, trębacz amerykański, Wynton Marsalis, brat Branforda, ten sam Wynton, który swoją zarozumiałą i bezczelną postawą w swoim czasie poważnie podpadł pierwszoplanowemu Bohaterowi niniejszego felietoniku, kompozytorowi niepowszednich a ponadczasowych arcydzieł, jak Birth of the Cool, Kind of Blue, Sketches of Spain czy Bitches Brew, że jedynie o garstce – i to wyłącznie studyjnych - muzycznych brylantów z przebogatego Davisowego katalogu wspomnę. Ubodły bowiem Davisa, racja, że człeka i butnego, i temperamentnego, jednakowoż starych mistrzów, w rodzaju Duke’a Ellingtona, Louisa Armstronga, Charliego Parkera i Dizzy’ego Gillespiego, zawsze szanującego, niepokorne, a szkalujące go słowa Marsalisa, wypowiadane przez tegoż przy niejednej okazji na łamach różnorakich czasopism i gazet, w audycjach radiowych i transmisjach telewizyjnych. Dość będzie napisać, iż krewki Miles utarł później Marsalisowi nosa, kiedy ten w ’86, podczas Vancouver International Jazz Festival, nieproszony, za czyjąś namową niespodziewanie wparował na scenę (They told me to come up here/Powiedzieli mi, żebym tu przyszedł), co wprawiło w taką wściekłość Davisa, że wstrzymał towarzyszących mu na scenie muzyków i, srogi i najeżony, bluznął już przerażonemu Wyntonowi prosto w twarz: Man, what the fuck are you doing up here on stage? Get the fuck off the stage!/Człowieku, kurwa, czegoś tu wlazł? Wypierdalaj ze sceny! Po tej historii, do dziś zresztą przez wielu z przymrużeniem oka i uśmiechem wspominanej, Marsalis (Wynton, nie starszy Branford, którego Miles zawsze lubił i cenił) w zasadzie zupełnie stracił uznanie w oczach Davisa, o czym świadczą te oto znajdujące się w jego Autobiografii słowa: When Wynton did that to me, that showed me he didn't have no respect for his elders. […]Wynton thinks that music is about blowing people away up on stage. But music isn't about competition, but about cooperation, doing shit together and fitting in. It's definitely not about competition, at least not to me. That kind of attitude has no place in music as far as I'm concerned./Kiedy Wynton mi to zrobił, przekonałem się, że za grosz nie ma szacunku dla starszych. […] Wyntonowi wydaje się, że w muzyce biega o to, by komuś dowalić na scenie. Muzyka nie polega jednak na rywalizacji, ale na współpracy, wspólnej grze i dogrywaniu się. Na pewno nie chodzi w niej o współzawodnictwo, przynajmniej nie dla mnie. Moim zdaniem podobne nastawienie w ogóle nie powinno mieć miejsca w muzyce.*
Zmierzając z wolna ku końcowi, wypadnie zauważyć, że, kiedy już powstanie, bynajmniej nie będzie pomnik w Alton pierwszym monumentem upamiętniającym genialnego trębacza. W Polsce bowiem, a ściślej – w mieście scyzoryków, pod Kieleckim Centrum Kultury (przed wejściem do jego siedziby, od strony Dużej Sceny), odsłonięta została 28 września 2001 roku, zatem w dziesiątą rocznicę śmierci boga jazzu, jego więcej niźli tylko udana podobizna, której projektem i wykonaniem zajął się miejscowy rzeźbiarz, Grzegorz Łagowski. Duża i ciężka, mierząca ponoć 2 metry i 25 centymetrów, ważąca około 400 kilogramów, prezentuje grającego na instrumencie Davisa w wyżej wspomnianej, znanej z koncertów, zdjęć i filmów szczególnej pozycji, która została uwieczniona również na wydawanych przez Columbię płytach trąbkarza, każdorazowo ozdobionych jego maleńką, czarną figurką. Warto dodać, że „polski” Davis przyodziany został w szykowny, rozwichrzony płaszcz, co zdynamizowało jego zawartą w martwej przecież materii sylwetkę, przydając jej rys autentyzmu, a nawet szczyptę dramatyzmu.
Wbrew spotykanym tu i ówdzie twierdzeniom, nie jest rzeźba kielecka jedyną upamiętniającą Dark Magusa. Są bowiem i inne, rozsiane po różnych miejscach na świecie, w Europie chociażby dłuta Bernarda Bavauda nad Jeziorem Genewskim w Montreux, gdzie odbywa się corocznie największy festiwal jazzowy w Szwajcarii. Kolejny znajduje się we francuskiej Nicei, w której natknąć można się na kolorowe dzieło wziętej, nie żyjącej już rzeźbiarki i malarki Niki de Saint Phalle. I w Stanach Zjednoczonych pojawiły się pomniki ku pamięci Davisa, dla przykładu jeden, zresztą wyjątkowo brzydki, pozbawiony artystycznego zacięcia i smaku, zoczyć można w pewnym hotelu należącym do sieci Hilton. Poza wymienionymi posągami można by też napomknąć o szkaradnych, „pokojowych” popiersiach, za wyjątkowo wygórowaną cenę do nabycia także przez internet, przywołujących na myśl postać Jazzmana tylko dzięki dołączonej do nich tabliczce z jego imieniem i nazwiskiem.
Bez patriotycznego subiektywizmu i zarozumialstwa, mogę stwierdzić, że „polski” Davis jest najładniejszy, najwierniej oddaje i najprędzej przypomina osobę Wielkiego Milesa, który, że nie na marginesie do tego nawiążę, zaliczał występy w Polsce, w której w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku bywał i koncertował (Jazz Jamboree 1983 i 1988), do najulubieńszych i ciepło wspominał je w swojej autobiografii, albowiem żywo reagująca, zebrana w Sali Kongresowej polska publiczność, tak podówczas spragniona muzyki zza Żelaznej Kurtyny, chyba do dzisiaj nie w pełni w tym względzie dopieszczona, gorącym przyjęciem zgotowanym trębaczowi niepomiernie podbudowała jego i przedtem wcale rozbuchane ego. Kto wie, może mógłby Łagowski, opracowawszy następny interesujący projekt, pokazać Amerykanom i światu, że i Polacy coś godnego w kwestii uwiecznienia Davisa mają do zaproponowania?
Mniejsza zresztą z tym, czy w Alton, lub gdzie indziej, stanie jeszcze jakikolwiek monument w hołdzie Muzykowi, zwłaszcza że swą wybiegającą w przyszłość, kosmiczną muzyką postawił sobie Davis pomnik trwalszy niż ze spiżu. Co zaś dziś, to jest w sobotę 26 maja (nie zapomnij, Szanowny Czytelniku, o obchodzonym w Polsce Dniu Matki) 2012 roku istotne, to to, aby pamiętać, że Miles Dewey Davis III, któremu na ArtRocku w każdą sobotę spojrzeć można prosto w oczy, obchodziłby 86 urodziny, zakończę przeto niniejszy wywód następującym powinszowaniem:
Happy Birthday, Miles, wherever You are!
* M. Davis, Q. Troupe, Miles. The Autobiography, New York 1990, ss. 374-375. Tłumaczenie własne.