Punktualnie o 20 jako pierwsi na scenę wkroczyli panowie z łódzkiej grupy Maze of Sound, w składzie: grającego na klawiszach Piotra Majewskiego, wokalisty Jakuba Olejnika, siedzącego z gitarą niczym Robert Fripp Rafała Galuas oraz sekcji rytmicznej w postaci Krzysztofa Karaszewskiego na basie i ukrytego z tyłu Krzysztofa Szymańskiego za perkusją. Choć zespół istnieje mniej więcej od roku, to przyznam się szczerze, że dowiedziałem się o nim równo tydzień wcześniej, na antenie Radia Łódź. Panowie prezentowali wtedy swój materiał z EPki-dema zatytułowanej Man In The Balloon w audycji Megafonia. Maze of Sound na żywo, podczas swojego około czterdziestominutowego setu, wypadło bardzo dobrze, żeby nie powiedzieć – rewelacyjnie. Z kompozycji, których kojarzę tytuły, pojawiło się na pewno „Rain Charmer”, wspomniany „Man In The Ballon” oraz „Animal”, utwór, który z powodzeniem ma szansę stać się ich znakiem rozpoznawczym. Stylistycznie Maze of Sound jest mieszanką najróżniejszych okołorockowych dźwięków. Słychać tutaj wyraźnie wpływy wczesnego Marillion czy Genesis, ale nie ma mowy o jakimś powielaniu schematów, są to raczej inspiracje. Ich muzyka niesie ze sobą sporo świeżości i ma wszelkie predyspozycje, aby odnieść sukces. A charyzmatyczny wokalista w osobie Jakuba Olejnika (co ciekawe, przez krótki czas pełnił tę funkcję w formacji Tune) nie dość, że pisze dobre teksty, to znakomicie śpiewa i odnajduje się na scenie. Do tego sceniczny performance, jakiego dokonał w piątkowy wieczór, oraz opowieści, jakie snuł na przykład wcielając się w postać Kapelusznika z Alicji w Krainie Czarów przed poszczególnymi utworami, przywodziły skojarzenia z koncertami Marillion z czasów Fisha albo Petera Gabriela z Genesis w okresie „Owieczki”. I tym samym piątka z „Labiryntu dźwięku” postawiła bardzo wysoko poprzeczkę przed gwiazdą wieczoru. Co by nie było – trzymam kciuki za ten zespół i nim wydadzą album (a mam nadzieję, że to się stanie), czekam niecierpliwe na kolejny, być może samodzielny koncert!
Z kilkuminutowym opóźnieniem wobec rozpiski zamieszczonej na Facebooku Tune, rozpoczęła się „właściwa część wieczoru”. Od ostatniego koncertu zespołu w Wytwórni zmieniło się wiele. Przede wszystkim Tune stało się zespołem rozpoznawalnym i mającym o wiele liczniejsze grono swoich sympatyków. Na pewno spora w tym zasługa pewnego programu w telewizji (swoją drogą programu, którego nie wiedzieć dlaczego – nie wygrali!). Ale muzyczno-tekstowy przekaz Tune jest wielki, a determinacja, z którą panowie idą przed siebie, zasługuje na podziw i szacunek. Toteż tym bardziej cieszy fakt, iż wcale niemały klub, jakim jest Wytwórnia, tak licznie wypełniony był ludźmi. Poza tym muzyka zarówno Tune, jak i grającego wcześniej Maze of Sound, nie należy do dźwięków lekkich i przyjemnych.
Tradycyjnie już w pierwszej części występu muzycy zaprezentowali w całości, od początku do końca album Lucid Moments. Kompozycje zagrane zostały niemalże z albumową dokładnością. Szczególnego kolorytu utworom dodawały gitarowe popisy Adama Hajzera – najlepszego gitarzysty solowego Przystanku Woodstock 2012, który ze swojego instrumentu potrafi „wycisnąć” naprawdę potężną dawkę niesamowicie pięknych dźwięków. Niemniej i reszcie składu Tune nie można odmówić miana profesjonalnych muzyków. Ciekaw byłem też nowych utworów grupy, a tych pojawiły się aż trzy. Pierwszy utwór, nie posiadający jeszcze tytułu, to kompozycja bardzo dynamiczna z zapadającym w pamięć refrenem. Następnie pojawił się odśpiewany przez Kubę Krupskiego „Crackpot” oraz trzeci z nowych kompozycji utwór „Sheeple”, który nie dość, że fenomenalny, to zdawać by się mogło, że może trwać i trwać w nieskończoność. Druga płyta to dla każdego artysty nie lada sprawdzian. Po tej małej namiastce tego, co było mi dane usłyszeć na piątkowym koncercie, można być spokojnym o następcę Lucid Moments. Po ostatnich dźwiękach „Sheeple” muzycy się ukłonili i na moment zeszli ze sceny. Po chwili pojawili się na niej Kuba wraz Adamem oraz gitarą akustyczną i dwoma krzesełkami. Tak zaczęła się pierwsza, dość kameralna część bisów. Usłyszeliśmy kilka klasyków przeplatanych żartami i rozmowami z publicznością. Ciekawostką i jednocześnie sympatycznym akcentem było akustyczne wykonanie pierwszej zwrotki i refrenu „Confused”, który na zakończenie zaśpiewała widownia. Jednakże łódzka publiczność nie chciała tak szybko rozstać się z Tune. Ostatnią kompozycją tego wieczoru, zagraną ponownie w pełnym pięcioosobowym składzie, był utwór „Dependent”, który ten koncert rozpoczynał, ot takie sympatyczne déjà vu.
Był to ostatni łódzki koncert tego zespołu podczas trwania tej trasy, ale jak obiecali panowie – na pewno nie ostatni. Trzeba cierpliwie czekać na kolejny ich występ w rodzinnym mieście, a kto ma ochotę wybrać się na koncert Tune w swojej okolicy, niechaj czym prędzej zapozna się ze szczegółową rozpiską dostępną na ich stronie. Nie warto się dwa razy zastanawiać. Dawno nie mieliśmy tak świetnego zespołu, grającego z taką świeżością, pietyzmem, bez zbędnego napuszenia. O Tune będzie jeszcze głośno. Mam również nadzieję, że o rozpoczynającym ten wieczór Maze of Sound także!
PS. Zespół Tune wystąpił w swoim stałym składzie: Adam Hajzer – gitara solowa i rytmiczna, Leszek Swoboda – gitara basowa oraz wokal, Janusz Kowalski – akordeon, a także instrumenty klawiszowe, Wiktor Pogoda – perkusja, oraz Jakub Krupski – śpiew.