Potężną dawkę koncertowej muzyki – zgodnie zresztą z pewną tradycją – zaproponowali organizatorzy piątkowego Wieczoru w Teatrze. Impreza rozpoczęta z małym poślizgiem dziesięć minut przed 18 swoje zwieńczenie miała już dnia następnego, parę chwil przed pierwszą w nocy…
Na deskach Teatru Śląskiego zebrani obejrzeli trzy występy rejestrowane na potrzeby koncertowych płyt DVD, z których kluczowym miał być ostatni z nich – sceniczna premiera musicalu Clive’a Nolana, Alchemy. Czy udało się tym spektaklem zaspokoić rozbudzone oczekiwania miłośników twórczości, znanego choćby z Pendragonu, czy Areny muzyka? O tym nieco później.
Bo jako pierwszy na scenę wyszedł Ray Wilson, który w tym wieczorowym zestawie pojawił się niemal w ostatniej chwili. Artysta zastąpił zapowiadany wcześniej zespół Paula Menela, który w Śląskim miał zarejestrować koncertową wersję jednego z klasycznych albumów IQ – Nomzamo. I chyba dobrze się stało, bo muzyk dał zebranym niemalże dwie godziny świetnej zabawy i wzruszeń. Koncert odbył się w ramach jego nowej trasy, którą realizuje jako Ray Wilson & Quartet, pod hasłem 20 Years & More. W związku z powyższym niektórzy mogli na początku poczuć lekkie rozczarowanie brakiem pełnego rockowego składu u boku Ray’a, któremu towarzyszył tylko jego brat Steve na gitarze akustycznej oraz kwartet smyczkowy i pianista. Mimo tego, że występ otrzymał akustyczną oprawę, nie zabrakło w nim dramaturgii i rockowego żaru. To po części efekt sprawdzonego repertuaru, pełnego klasycznych numerów Genesis, ale też ujmującej bytności Wilsona na scenie. Wyluzowany, dowcipny, w T-shircie, czarnej skórze, wytartych jeansach i rozwiązanych butach, mocno już „zmęczonych”. Wyglądał, jakby zajrzał do teatru dosłownie „przy okazji”. Mimo tego, jestem przekonany, przykuwał sporą uwagę – jak to zwykle - żeńskiej części publiczności (żeby było jasne – panowie też mogli „zawiesić oko” na uroczym kwartecie smyczkowym w osobach Agnieszki, Ani, Basi i Alicji). Wróćmy jednak do spraw bardziej merytorycznych… Z repertuaru Genesis zebrani usłyszeli Follow You, Follow Me, Not About Us ze wstępem z drobnym cytatem z Baranka, That’s All, Shipwrecked, No Son Of Mine, Carpet Crawlers, Mama, Ripples i Entangled. Wszystkie wypadły uroczo, szczególnie że absolutnie pierwszoplanową rolę odgrywały w nich instrumenty smyczkowe. Zresztą ostatni z wymienionych kawałków pojawił się tylko w instrumentalnej wersji ze skrzypcami w roli głównej. Zawiedzeni nie mogli czuć się miłośnicy solowej twórczości Wilsona, bo ten zaserwował nie tylko swój klasyczny Change, ale i piękny Lemon Yellow Sun oraz dwie absolutne perły z ostatniego krążka Unfulfillment - First Day Of Change i Tale From A Small Town. Z każdą minutą artysta, swoją bezpośredniością (częste żartobliwe komentarze to już na jego koncertach standard) zjednywał sobie zebranych, by ostatnimi kompozycjami kupić ich zupełnie. Hitowy Inside z repertuaru Stiltskin, żartobliwy Airport Song i Gabrielowski Solsbury Hill, musiały poderwać zebranych z krzeseł i zapewnić mu potężną ścianę braw.
W zupełnie inne klimaty przenieśli wszystkich Niemcy z RPWL. To ich już druga wizyta w Teatrze Śląskim. Poprzednio byli tu 4 lata wcześniej nagrywając swoje pierwsze DVD The RPWL Live Experience. Tym razem miał to być występ szczególny, bowiem artyści zaanonsowali go jako ostanie koncertowe wykonanie (w całości) albumu Beyond Man And Time. Miał być… i był. Jedna z najlepszych płyt w dyskografii Niemców w teatralnych wnętrzach, z bogatą oprawą wizualną wypadła doprawdy intrygująco. Yogi Lang co rusz zmieniał stroje (prezentował się między innymi jako ślepiec, garbaty starzec, czy duchowny święcący kropidłem zebranych) ukazując kolejne fragmenty albumowego konceptu o losie człowieka. Konceptu opartego na filozofii Fryderyka Nitzschego i jego dziele Tako rzecze Zaratustra. Dobrze wypadły przebojowy Unchain The Earth, ale i epicki, trwający ponad kwadrans, The Fisherman. Z gitarowym solo Kalle Wallnera i klawiszowymi popisami Markusa Jehle był jednym z najmocniejszych fragmentów spektaklu. Bis był tylko jeden. Ale za to jaki! Zresztą inny być nie mógł. Wszyscy tak naprawdę po cichu na niego liczyli - nie można było wszak zaprzepaścić wizyty w tym samym miejscu RPWL i Raya Wilsona. Przy mocno rozemocjonowanej publiczności Lang zaprosił na scenę byłego frontmana Genesis i razem z nim wykonał największy przebój w historii grupy, Roses. Kto wie, czy owo wykonanie nie było równie historyczne, jak wcześniejsza prezentacja Beyond Man And Time. Przypomnę, że Wilson zaśpiewał gościnnie ten numer na krążku World Through My Eyes. Owacje na stojąco zupełnie nie mogły dziwić.
No a potem przyszła pora na wydarzenie wieczoru. Światową, sceniczną premierę nowego dzieła Nolana – Alchemy. Przyznam szczerze, że targają mną ambiwalentne odczucia dotyczące tego wydarzenia. Z jednej strony doceniam ogrom pracy i zaangażowania w – nie da się ukryć – dzieło życia muzyka. Poświęcił wszak jego powstaniu ostatnich kilka lat tworząc musical zdecydowanie bardziej ambitny od wydanej klika lat temu i również odegranej na deskach Wyspiańskiego rock opery She. Tamta była zdecydowanie bardziej piosenkowa, przystępna i wpisana, mimo wszystko, w konwencję muzyki, z której Nolan jest znany. W Alchemy z pewnością ciekawi sama treść mogąca zadowolić miłośników przygodowych historii w stylu Poszukiwaczy zaginionej Arki i Kopalni Króla Salomona. Głównymi jej bohaterami są rywalizujący ze sobą o zdobycie trzech artefaktów (Dziennika, Czaszki i Szkatułki z Siedmioma Świętymi Kamieniami) zapewniających odkrycie ścieżki między życiem, a śmiercią, Profesor Samuel King (w tej roli Clive Nolan) i Lord Henry Jagman (Andy Sears). Jak w dobrej przygodówce jest tu miejsce na miłość, zdradę i zaskakującą zmianę akcji. Myślę nawet, że przy dobrym reżyserze i dużych hollywoodzkich pieniądzach mogłaby powstać z tego całkiem niezła filmowa rozrywka. Szacunek musiał budzić rozmach przedsięwzięcia, ilość zaangażowanych do niego osób, w tym gwiazd szeroko rozumianego progresywnego rocka. Prawdopodobnie tylko w Katowicach była okazja zobaczenia na jednej scenie Andy’ego Searsa (Twelfth Night), Paula Manziego (Arena), Paula Menela (IQ), Damiana Wilsona (Threshold), czy Tracy Hitchings (Landmark). Mimo tego przy pierwszej prezentacji musical nużył. Spora ilość partii mówionych (pozwalających wszak lepiej „podążać za akcją”) i – nie da się ukryć – mniejsza melodyczna atrakcyjność rozczarowywały (żadna z kompozycji nie miała takiej powabności, jak chociażby zaśpiewane na She przez Christinę Booth The Bonding). Nie można też zapomnieć o pewnej statyczności prezentacji. Artyści wystąpili co prawda w strojach z epoki, jednak swoje kwestie odgrywali podchodząc do sześciu ustawionych mikrofonów. Poza tym, powiedzmy sobie otwarcie – nie wszyscy z występujących tego wieczoru na deskach teatru wokalistów to urodzeni aktorzy. Fajnie radził sobie w roli Jagmana Sears, przekonująca była w roli Amelii Darvas, Agnieszka Świta, jednak sprawca całego przedsięwzięcia prezentował się raczej „koturnowo”. Warto przy tej okazji dodać, że zabrakło tym razem – oczywiście ze względu na ograniczone finanse – scenicznych dekoracji (tak jak to było w przypadku She) oraz chóru, który mogliśmy oglądać na… ekranie tuż za sceną. I jeszcze jedno - największe ożywienie publiczności nastąpiło w The Tide Of Wealth wraz z zaśpiewem la la la…, chyba najbardziej kontrowersyjnym fragmencie całości. Cóż, oddajmy jednak Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie. Wszystkie przygotowane do sprzedaży albumy Alchemy rozeszły się jak świeże bułeczki jeszcze przed rozpoczęciem musicalu, a sam spektakl został nagrodzony długimi brawami i to na stojąco. Czas pokaże, jak potoczą się losy Alchemy. Wszak jego historia dopiero się zaczyna…