Trzyosobowy projekt muzyczno-wizualny, jakim jest The Saintbox, ukonstytuował się w 2010 roku z inicjatywy Ola Walickiego, znanego ze sceny jazzowo-yassowej i takich zespołów, jak Niebieski Lotnik, Łoskot i Szwagierkolaska kompozytora, aranżera, producenta i kontrabasisty, który zaprosił do współpracy Gabę Kulkę i Maćka Szupicę. Pierwsza jest córką profesora warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina, uznanego i cenionego także poza granicami Polski skrzypka Konstantego Andrzeja Kulki, pianistką, wokalistką i autorką tekstów, współdziałającą z rozmaitymi artystami, dla przykładu w duecie z Konradem Kuczem nagrała w 2009 roku płytę Sleepwalk, nadto z zespołem Baaba Kulka, znanym między innymi z coverowania heavymetalówek Iron Maiden. Nade wszystko jest jednak Kulka artystką prowadzącą kwitnącą karierę solową, która mocniejszych rumieńców i właściwego rozpędu nabrała po wydaniu przed trzema laty chwalonego przez krytykę albumu Hat, Rabbit, zdradzającego rozległe i zdające się nie mieć granic upodobania muzyczne Kulki, rozciągające się od poezji śpiewanej i piosenki aktorskiej, brzmień musicalowych, teatralnych i kabaretowych po pop, alternatywę, progresję i jazz. Drugą zaproszoną do współpracy przez Walickiego osobą jest Maciek Szupica, asystent w gdańskiej ASP, artysta plastyk, plakacista i fotografik, co jednak w konkretnym razie szczególnie istotne – twórca szeregu wideoklipów i wizualizacji, scenograf i grafik komputerowy, na różne potrzeby zręcznie ogniskujący w jednym, silnie przemawiającym do wyobraźni synergetycznym przekazie rozmaite formy wypowiedzi, na przykład obraz i muzykę.
Począwszy od listopada 2010 roku, kiedy to zaprezentowali się podczas gdańskiego festiwalu Jazz Jantar, Walicki, Kulka i Szupica występują jako trio na krajowych scenach z autorskim, nawiązującym do problematyki ludzkiej duchowości materiałem, dając w trakcie inspirujących odbiorcę multimedialnych spektakli popisy swoich umiejętności, odpowiednio – Walicki i Kulka zwłaszcza kompozytorsko-instrumentalno-wokalnych, zaś Szupica – wizualno-scenograficznych. Ich arcyciekawe, z pietyzmem i artystycznym wizjonerstwem przygotowane występy, które trudno określić koncertami sensu stricto, wyrażenie to – „koncert” - nie oddaje bowiem należycie wielowymiarowości i głębi spektakli The Saintbox, przywodzących skojarzenia z misterium i przypominających w swej formie i treści bardziej enigmatyczny rytuał muzyczny niż zwykły koncert, rychło znalazły poklask u krytyki i publiczności. W minionym roku przeto, dysponując znajdującym pozytywny oddźwięk, sukcesywnie dopracowywanym w ciągu miesięcy materiałem, grupa zdecydowała się wejść do studia, by jeszcze ów materiał przearanżować, dopieścić i nadać mu kształt ostateczny, zarejestrować go i wydać na płycie CD.
Nagrania trwały od maja do listopada 2011 roku, a poza triem uczestniczył w nich, w danym razie obsługujący perkusję, Macio Moretti (właśc. Maciej Moruś), ponadto Marcin Bors, tu grający na gitarze, w jednym przypadku odpowiedzialny za programming, zwłaszcza zaś będący osobą, która zmiksowała wypełniające album utwory i obok Walickiego i Kulki stała się jego współproducentem. Do studia zaproszono również The Gdańsk Philharmonic Brass, którego grający na instrumentach dętych członkowie należą też do składu Orkiestry Symfonicznej Polskiej Filharmonii Bałtyckiej, a jako niezależny od niej kwartet od z górą trzydziestu lat z powodzeniem koncertują w kraju i zagranicą.
Muzykę, która wypełniła debiutancki album grupy, noszący to samo miano, co i sam zespół, zatem The Saintbox, skomponował w głównej mierze Olo Walicki, jedynie w trzech przypadkach wsparty przez Kulkę (utwory nr 2, 6, 9). Bynajmniej niczego mu nie ujmując, zasadnie można przyjąć, iż z całej trójki najmniejszy wkład w nagrania włożyć musiał Szupica, który w studio nie jest postacią tak nieodzowną, jak na scenie, na której to może przede wszystkim właśnie dzięki zapewnianej przezeń oprawie wizualnej, w tym wprawnej grze cieniem, występy jak w pudełku zamkniętej pośród ekranów grupy stają się tak zachwycającymi swą tajemniczą i niepokojącą aurą widowiskami. Zauważyć przy tym trzeba, iż to Szupica wykoncypował i wyreżyserował oszczędny i stonowany, jednakowoż wysmakowany i przejmujący, profesjonalny teledysk do promującej płytę piosenki, Eulalia, z Aniką Danielczuk w roli głównej.
Rozpoczynającą album kompozycją jest Fiolet, a tytuł jej – z pewną, lecz bez wątpienia nie zupełną przesadą - można potraktować jako artystyczne credo The Saintbox, zwłaszcza że to ona, a nie inna wprowadza słuchacza w magiczny, własny i osobny kosmos Świętego Pudełka. W ezoteryce bowiem, do której zespół przecież jawnie nawiązuje, barwa ta, fiolet, symbolizuje między innymi intuicję, poszukiwanie, podążanie naprzód, samodoskonalenie, nieustanny rozwój i wykraczanie ponad to, co jest, grupa zaś w wywiadach wyznaje, że celem jej, kierującą nią naczelną zasadą czy ideą jest nieskrępowana wolność twórcza, zawsze otwarta na transgresję, zmianę i przemianę. O tym, że nie jest to jedynie kolejna nadęta i czcza, niczym nie poparta artystyczna paplanina, jakiej dookoła pełno, przekonuje The Saintbox, płyta, co należy podkreślić, idealna do posłuchania w przepędzaną w samotności noc, kiedy człowiek nie wie, co go czeka, kiedy aż cisną się na myśl pamiętne Mickiewiczowe słowa:
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie, co to będzie?
Smyczkowo-wokalny początek tej uduchowionej pieśni, tej przejmującej modlitwy, jaką jest Fiolet, prowadzi wyobraźnię słuchacza w rozmaite rejony i liczne wyzwala w niej obrazy, różnorakie zradza też skojarzenia muzyczne, momentami choćby z fragmentami suity Lizard czy z Formentera Lady King Crimson, z tą jednak różnicą, że przez większą swą część jest Fiolet od tamtych dźwiękowo bez porównania bardziej skąpy, by nie rzec - ascetyczny. Nader powoli rozwija się on, z początku brzmienie ma wybitnie minimalistyczne, odznacza się – jak zresztą całe opisywane wydawnictwo – wzorcową ekonomią użytych środków. Sporo czasu mija zanim do raz po raz cichnących na ułamek sekundy, na mgnienie oka ulatujących ku ciszy kontrabasu i głosu dołączają inne dźwięki, w tym obsługiwane przez Szupicę, przydające kompozycji szczególnej urody glockenspiel, ponadto niezwykle łagodne uderzenia perkusji. Narastające stopniowo napięcie kulminuje w dwóch niepokojących refrenach, w których brzmienie gęstnieje, a w pierwszym z nich – dla kontrastu względem „słabej” perkusji – pojawiają się mocne, wyraziste pianowe akordy. Po pierwszym refrenie do głosu dochodzą dęciaki, które wraz z pozostałym instrumentarium wybuchają majestatyczną, mroczną nawałnicą dźwięku w drugim refrenie, w trakcie którego wybudza się nawet ospała dotąd perkusja. Po tym, jak wokalistka przeciąga ostatnie słowo snutej przez siebie pieśni, której ostatnia linijka – There will be blood – być może stanowi celowe nawiązanie do wyreżyserowanego przez Paula Thomasa Andersona wybornego filmu o takimż tytule, utwór niespiesznie i wyciszenie bieży ku swojemu końcowi.
Numer dwa, Comfort Credit Image, dla kontrastu, z którym w przypadku The Saintbox raz po raz ma się do czynienia, jest żywy i ekspresyjny. Z tą swoją wyrazistą rytmiką, bijącą zeń energią i wyrafinowaną prostotą nadawałby się on na drugi, obok Eulalii, kawałek promujący album, trafia bowiem do przekonania już od otwierających go charakterystycznych uderzeń w klawisze fortepianu, prędko wspartych przez gitarę akustyczną Borsa oraz tyleż władczą i gromką, co prostą, lecz odjazdową grę Walickiego na kontrabasie. Jeśli dodać do tego astralne chórki i miłe uchu, jak miód podniebieniu, ciepłe brzmienie melotronu, którym chwilami akompaniuje sobie z siłą, czuciem i wyczuciem wyśpiewująca interesujący tekst Kulka, której wokal kojarzyć się może niekiedy ze śpiewem Sinéad O'Connor, to już wiadomo, że niewiele więcej nawet i wymagającemu odbiorcy do pełni szczęścia potrzeba.
Senna czy somnambuliczna, niesamowicie leniwie płynąca kompozycja Somnia (łac. ‘sny, marzenia senne’) jest jedną z dwóch zamieszczonych na płycie, które przekazują słowa nie napisane przez Kulkę, ale przez innych autorów, w konkretnym przypadku – przez żyjącego w czasach Nerona intelektualistę i sybarytę Gaiusa Petroniusa, jednego z głównych bohaterów Quo Vadis Sienkiewicza. Co ciekawe oraz zasługujące na podkreślenie i pochwałę – tekst Petroniuszowego wiersza Kulka wykonała w oryginale, po łacinie. Jej eterycznemu wokalowi towarzyszą wycieniowane, łagodne pociągnięcia strun kontrabasu, od czasu do czasu przemykająca w tle perkusja oraz pojawiające się przy końcu dęciaki, a zwłaszcza – nadające całości odrealnionej, podobnej marzeniu sennemu atmosfery klawisze, którymi Kulka sekunduje sobie od początku do końca. Przywołujące na myśl Portishead, rozpięte gdzieś pomiędzy marą a jawą Somnia są utrzymaną w formie modlitwy pieśnią, w której muzyka idealnie koresponduje z treścią antycznego tekstu, wyśmienicie zresztą zinterpretowanego. Najogólniej ujmując, Somnia to kompozycja wybornie ilustrująca ułożony przed blisko dwoma tysiącleciami przez ówczesnego guru dobrego smaku i mody wiersz.
W czwartym numerze, Desantisbox, Gaba Kulka znów śpiewa diametralnie inaczej, aniżeli w pozostałych piosenkach. To samo należy napisać o warstwie czysto instrumentalnej, która, tak jak wokal, z utworu na utwór zmienia się w zupełności, jak nieraz zmienia swoje ubarwienie kameleon. Jest zgiełkliwy Desantisbox najostrzej i z największą brawurą zagranym na całym wydawnictwie kawałkiem, z hipnotycznymi, budującymi chwilami złowieszczą aurę partiami klawiszy, z przetworzonym, jakby urok rzucającym, momentami wiedźmowato frywolnym wokalem, z elementami noise’u oraz z porządną robotą perkusyjną Morettiego, podpierającą iście karkołomny, furiacko rozimprowizowany popis Walickiego na basie, w niczym nie ustępujący poczynaniom tak świetnych (kontra)basistów, jak Blumenkranza z Rashanim czy jednego z ulubionych współpracowników Johna Zorna, Trevora Dunna, wygrzewającego w Zornowym projekcie Moonchild Trio naprawdę chwalebne solówki.
Bodaj najbardziej ujmującą piosenką The Saintbox jest odśpiewana po francusku, zatopiona w śniegu i pogrążona w zimowej drzemce smutna L’hiver (fr. ‘zima’), której oniryczny nastrój niesie wyobraźnię słuchacza ku bajaniom Hansa Christiana Andersena, Królowej Śniegu, a zwłaszcza Dziewczynce z zapałkami, ale także ku zgoła innym rejonom, choćby filmowym, w tym obrazowi Le fabuleux destin d'Amélie Poulain, to jest popularnej Amelii w reżyserii Jeuneta. Jakby żywcem zapożyczony z urokliwej pozytywki utwór L’hiver – inkrustowany dobywanymi z syntezatora efektami, delikatnym i markotnym wokalem, plumkającą kalimbą, nostalgicznymi łkaniami melodyki, wkradającym się jak wąż do pełnego bawiących się dzieci ogrodu kontrabasem, zrazu groźnym, wiszącym nad piosnką niczym miecz Damoklesa, potem łączącym się z nią i rozwijającym w ciągu kilkudziesięciu sekund swoją pełną żalu historię, niby melancholijny, instrumentalny komentarz do wcześniejszej słownej opowieści - wydaje się kołysanką idealnie nadającą się do snucia w wieczór przelatujących komet, w noc spadających gwiazd.
Niejako jaśniejszym przedłużeniem L’hiver jest anglojęzyczny Hope, najkrótszy numer na płycie, okraszony zwięzłym, trójwersowym tekstem, kompozycja tworząca z poprzednią pewną całość, taki swego rodzaju wdzięczny dyptych muzyczny. W otwarciu żwawo a uroczo poplumkująca, po wyrecytowaniu przez Kulkę wiersza rychło otrzymuje kalimba wsparcie ze strony innych instrumentów, w tym dętych. A w te ze swadą dmą członkowie The Gdańsk Philharmonic Brass, żartobliwie przedrzeźniający wcześniejszy fenomenalny, sięgający nawet po scat popis wokalny kontrabasisty i wokalistki, pięknie frazującej barwnym swoim głosem.
Siódmą kompozycją jest najdłuższa ze wszystkich, blisko ośmiominutowa Eulalia, do której o połowę okrojonej wersji nakręcono wspomniany powyżej teledysk, utrzymany w nienachalnie kontrastujących ze sobą odcieniach czerni i bieli. Jest to niespiesznie tocząca swój nurt ballada, w przejmujący sposób przekazująca dzieje niejakiej Eulalii, około 13-letniego dziewczęcia, które w III lub IV wieku stało się – jak w przeszło 1000 lat później Joanna d’Arc – spaloną na stosie męczennicą za chrześcijańską wiarę, na którą w Imperium Romanum podówczas nadal podejrzliwie patrzono. Eulalia to kolejna szalenie oszczędna w wyrazie piosenka, oparta o ukulele, świetnie dobrane, kląskające czy chruszczące perkusjonalia, doborową grę kontrabasu oraz, last but not least, cudowny wokal Kulki, jakże silnie chwilami przypominający barwę głosu i śpiew Kate Bush, do której tak często porównuje się Polkę. Ulotność tej oryginalnej ballady znika w demonicznych refrenach, na zasadzie kontrastu jaskrawo wdzierających się w strukturę utworu, niemal tak, jak poprzez epifanię miałaby wdzierać się w sferę profanum sfera sacrum.
W przedostatniej na albumie kompozycji, zatytułowanej Luna, wykorzystano wiersz An Luna, który ułożył był Johann Wolfgang Goethe. Tuż na początku, jeszcze w pierwszej sekundzie ktoś – zapewne Bors – rzuca słowo „Start!” i wśród poszumu pojawia się regularne tykanie. Ten charakterystyczny, wybijający tempo metronomowy beat nie cichnie do samego końca, równo odmierzając upływające w świetle księżyca minuty. Ujmujące dźwięki pianina, śpiewająca po niemiecku w duecie z Szupicą Kulka, poburkujący w tle, podłączony do prądu bas Walickiego i odjechane elektroniczne wstawki składają się na Lunę, ósmy już, lecz bynajmniej nie ostatni na The Saintbox utwór. Tym bowiem jest…
… folkujący Third Coming, dla odmiany nieco rubaszny i roztańczony, znakomicie nadający się na zamknięcie całości. Na początku i końcu piosenki pojawiają się przeciągłe i kocie, takie drobinę pomiaukiwane, figlarnie podkręcone, w trakcie najpierw melorecytowane i hiphopowate, później wyzwolone i radosne, scatowane wokale Kulki i Walickiego. Pojawiają się też ukulele, przyprawione szeleszczeniem perkusjonaliów, pierwszorzędną robotą perkusji i kontrabasu. Ma Third Coming w sobie coś z tego i owego, powiedzmy, że z Led Zeppelin.
Rekapitulując przegląd zawartości płyty, wypadnie stwierdzić, że choć w różnych momentach inspirowana jazzem, fusion, rockiem, folkiem, klasyką, elektroniką, popem, trip hopem i wieloma, wieloma innymi muzycznymi stylami i nurtami, gatunkami i podgatunkami, jest ona, jak i w ogóle muzyka The Saintbox, jedyna w swoim rodzaju i wymyka się – na całe szczęście! – wszelkim równie nietrafionym i nieudacznym, co niesprawiedliwym, krzywdzącym i upraszczającym, stereotypowym gatunkowym klasyfikacjom. Podobnie, aczkolwiek brzmienie grupy momentami kojarzyć się może z całym wachlarzem różnorakich zespołów i artystów – poza wymienionymi w tekście, chociażby z Björk, Diamandą Galás, Lisą Gerrard czy Markiem Almondem doby Mother Fist and Her Five Daughters – to ponad wszelką wątpliwość zarówno The Saintbox, jak i The Saintbox jest zjawiskiem odmiennym, własnym i osobnym, a także, pomimo licznych, dobitnie świadczących o muzycznej erudycji i wyrobieniu członków tria, dających się wychwycić lub jedynie domniemywanych inspiracji, projektem (czy otwartym na stopniową zmianę procesem) naprawdę oryginalnym i – na świecie niekoniecznie, w Polsce jednak na pewno – nowatorskim.
Pełen artyzmu i liryzmu The Saintbox z wielu powodów jest płytą wzorcową i naśladowania godną, choćby przez wzgląd na twórcze i efektywne wyzyskanie rozmaitych środków wyrazu czy sprawne wydobywanie kontrastów i takież nimi operowanie. Absolutnie nieszablonową, eklektyczną, ale spójną, idącą nie z prądem, a pod prąd, płytą, której twórcy z dziecięcą ciekawością przełamują utarte schematy, z rzadko spotykanymi gracją, błyskotliwością i talentem przenikają rozmaite, jak się okazuje pozornie odległe od siebie konwencje oraz z niczym nieskrępowaną swobodą i godną pozazdroszczenia wyobraźnią misternie i finezyjnie wiążą je ze sobą w swojej muzyce. Jak się wydaje, zasługa to przede wszystkim mającego duże doświadczenie muzyczne Walickiego, odpowiedzialnego za skomponowanie i zaaranżowanie lwiej części materiału. O sile tego ostatniego decyduje jednak w nie mniejszej mierze elastyczny, wykorzystujący mnogość technik wokalnych, piękny, barwny i melodyjny głos Gaby Kulki. Wybór tematyki, ten rytualno-sakralno-duchowy koncept, sięgnięcie do krążących tu i ówdzie idei, wierzeń, tradycji i tekstów, też należy uznać za strzał w dziesiątkę. To samo dotyczy wykorzystania kilku języków europejskich, co jest pomysłowym zabiegiem, zarówno artystycznym, jak i marketingowym. Przesądzają te posunięcia również o tym, że The Saintbox jest płytą na miarę jednoczącej się Europy, w której to, co od zawsze było dla Europejczyków wspólne, wreszcie jedna się z tym, co dotąd pozostawało zaledwie stricte narodowe. I choć, pomimo wszystkich swoich niewątpliwych zalet, nie odniesie raczej The Saintbox sukcesu komercyjnego, to na ten najistotniejszy i zapewniający pomnik trwalszy niż ze spiżu, niosący największą frajdę i satysfakcję sukces artystyczny jest po prostu skazane.
Wbrew pozorom jest The Saintbox płytą dla wielu, choć z pewnością nie dla każdego. Płytą, którą ja sam koniecznie będę chciał ukryć za pazuchą, jeśli przyjdzie mi kiedyś ratować się ucieczką z walącego się domu.
Wątpię, by w bieżącym roku ktoś nagrał w Polsce lepszy i ciekawszy od The Saintbox album, chyba że trio postanowi ponownie wejść do studia. Dla mnie kandydat do miana polskiej płyty 2012 roku, a w prywatnym zestawieniu – do tytułu płyty roku w ogóle.
Na koniec warto wspomnieć o samym digipacku, w takiej bowiem postaci ukazało się 19. marca br. The Saintbox. Jest to estetyczne, zmyślnie sporządzone kartonowe wydawnictwo, którego sześć skrzydeł po rozłożeniu i odpowiednim złożeniu układa się w otwarte z jednej strony (święte) pudełko. Matowe, od zewnątrz brunatno-złote, we wnętrzu czerwone, ma ponumerowane od środka karty, tak aby śledzące tekst poszczególnych piosenek oczy zauroczonego wydobywającą się z odtwarzacza muzyką odbiorcy nie pogubiły się od nadmiaru muzyczno-wizualnych wrażeń. Pod płytą, której etykieta utrzymana jest również w brunatno-złotej kolorystyce, znajduje się zdjęcie przypominających niematerialne byty członków tria, Walickiego, Szupicy i Kulki. Na okładce znalazła się prosta grafika, przedstawiająca pudełko, którego jedną ściankę pokrywa nazwa tak grupy, jak i jej debiutanckiego albumu. O tym, że nie jest to zwykłe pudełko, świadczą nie tylko słowa, ale i bijące z kostki złote promienie, oświetlające i oświecające, jak mniemam, ziemię, której geometryczny wzór poszatkowany jest przez światła i cienie. W sumie oprawa wizualna debiutu The Saintbox jest interesująca i udana, jakichkolwiek zastrzeżeń wnosić więc nie można. Szkoda tylko, że, przynajmniej na razie, zespół nie wydał, choćby w limitowanej ilości, specjalnej wersji The Saintbox, rozszerzonej o DVD zawierające film dokumentujący wybrany, tak pociągający i zapładniający wyobraźnię występ tria na żywo. Warto byłoby również pomyśleć o miksie 5.1 Surround, o który debiutanckie dzieło The Saintbox aż się prosi. Ba (!), arcydzieło, stąd i najwyższa z możliwych ocena.