Nie jest żadną tajemnicą, że rock progresywny od wielu lat nie cieszy się zbyt dobrą prasą na tle innych nurtów muzycznych. Zarzuca się mu pompatyczność, pretensjonalność, przerost formy nad treścią itp. itd. Ostatnio jednak coś zaczęło się w tej kwestii zmieniać. Coraz więcej wykonawców przyznaje się do inspiracji brzmieniami starego dobrego prog-rocka, a wpływowe magazyny zamieszczają artykuły poświęcone temu gatunkowi! Tak proszę Państwa – prog-rock staje się, za przeproszeniem, trendi. Młodzi intelektualiści dowartościowują się słuchając karmazynowatych kompozycji Toola, uczuciowcy chlipią przy smętnych dźwiękach Sigur Ross, a cała alternatywna gawiedź może się wyszaleć w takt muzyki The Mars Volta. Muszę przy tym przyznać, że trochę zaspałem i debiutancką płytę ostatniego z wymienionych zespołów przesłuchałem dopiero w rok po jej premierze. Wrażenie było jednak na tyle silne, że w krótkim czasie stałem się posiadaczem kolejnego wydawnictwa grupy i po kolejnych czternastu miesiącach poczułem, że wreszcie mogę coś o nich napisać.
Niewątpliwie sukces The Mars Volta opiera się na umiejętnym mariażu nowoczesności i tradycji. Prezentując zupełnie współczesne podejście do materii dźwiękowej, zespół w perfekcyjny sposób łączy ze sobą moc i ciężar, wynikające z ich emo-core’owych korzeni, z psychodeliczną aurą i rozbudowanymi formami, charakterystycznymi dla prog- i krautrocka lat 70-tych. Już otwierający „Frances the Mute” kawałek robi piorunujące wrażenie. Czego tu nie ma: liczne zmiany tempa, porywające solówki, złożone harmonie wokalne, orkiestracje, „kwaśne” odjazdy, zabawy z dźwiękiem… a wszystko to spięte w zwartą formę przez wpadające w ucho motywy i konsekwentnie budowane napięcie. Najlepsze jednak wciąż przed nami! W moim odczuciu bowiem momentem szczytowym tej płyty jest hiszpańskojęzyczny „L’Via L’Viaquez”: niezwykle ekspresyjny, z przebojowym refrenem i świetnym, „knajpianym” motywem, który powraca kilkukrotnie w czasie trwania utworu, za każdym razem bardziej zniekształcony, by w końcu rozpaść się w gęstwinie hałasu, z której powoli wyłania się kolejna kompozycja. Niezwykły efekt, choć nieco na tej płycie nadużywany i nie zawsze z równie dobrym skutkiem. Niemal połowę z sześciu minut „The Widow” – ewidentnego numeru singlowego – zajmują właśnie takie pseudoeksperymenty z dźwiękiem, które zresztą w wersji singlowej zostały usunięte. I słusznie, bowiem nie dość, że nie pasują zupełnie do reszty utworu, to i same w sobie wcale nie prezentują się interesująco. Odczucia nadmiaru i przesytu pojawiają się też podczas odsłuchu drugiej części płyty. Podział na utwory staje się mało czytelny, proporcje między poszczególnymi motywami a tzw. „luźnym graniem” zdecydowanie przesuwają się w stronę tego drugiego, przez co całość sprawia miejscami wrażenie gęstej, zhomogenizowanej lawy, nad którą muzycy zdają się nie do końca panować. Na szczęście nawet w tych momentach płyta potrafi zaskoczyć naprawdę ciekawym rozwiązaniem czy aranżacją, a wigor i ekspresyjność członków zespołu nie pozwalają słuchaczowi zbyt długo się nudzić.
Zatem, choć miejscami nieco przedobrzona, jako całość „Frances the Mute” wypada jednak imponująco. Zdaje się po prostu, że za inspiracją brzmieniami lat 70-tych stoi także konieczność zmierzenia się z demonami prog-rocka. Jeśli więc uważam ten krążek za niezwykle udany, to jednak nie bardziej niż dokonania najlepszych reprezentantów nurtu kontynuowania owej spuścizny w nieco bardziej tradycyjny sposób. Jedyna różnica polega bowiem na tym, że The Mars Volta mają potencjał, by pokazać młodszemu pokoleniu, że w każdym fanie rocka tkwi zalążek muzycznego onanisty. A co, może nie?