ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

10.07.2022

MARC MARTEL - CELEBRATION OF QUEEN, Kraków, Klub Studio, 05.07.2022

MARC MARTEL - CELEBRATION OF QUEEN, Kraków, Klub Studio, 05.07.2022

Podczas krakowskiego koncertu Marca Martela naszła mnie pewna refleksja. Zastanawiałem się po co w ogóle chodzimy na koncerty i co tak naprawdę się dla nas liczy?

I są to: treść muzyczna, jakość wykonawcza, energia i zabawa oraz… wspomnienia i emocje. Pozwólcie, że od tego ostatniego zacznę, bo dla mnie Queen to, o tyle ważny zespół, że to od niego rozpocząłem swoją przygodę z muzyką. I słuchając kolejnych królewskich utworów raz po raz przypominały mi się chwile z dzieciństwa i czułem jakbym właśnie przeżywał ścieżkę dźwiękową mojego życia i cofnął się do czasów kaset magnetofonowych i ich pierwszych przenośnych odtwarzaczy, czy kaset VHS i teledysków. Kolejna sprawa to uświadomienie sobie ileż to fantastycznych kompozycji stworzył Queen skoro przez cały koncert zadawałem sobie pytanie ile jeszcze będzie trwał i ile jeszcze tych wszystkich pyszności zmieści się w setliście?

Przechodząc do konkretów – występ podzielony był na dwie części. Przyznam, do tej pory byłem przekonany, że materiał grupy z lat 70 jest bardziej skrojony na miarę głosowych możliwości Marca. Nic jednak bardziej mylnego. Druga energiczna część, obfita w mocniejsze utwory z lat 80, dosłownie zmiotła naprawdę niezłą pierwszą. Show rozpoczęło się wzorem koncertów Królowej od przyspieszonej wersji „We Will Rock You”, która przeszła płynnie w „Seven Seas of Rhye” połączone z „Bicycle Race”. I… tyle wystarczyło, by poczuć wzruszenie, zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że właśnie na ten jeden dość kameralny wieczór w krakowskim klubie zmaterializował się nam młody Fredek, jeszcze bez wąsów, z koncertów z lat 70. Barwa głosu i feeling w śpiewie były naprawdę bardzo zbliżone. I, co ważne, żeby nikt mnie tutaj nie posądził o nadmierne chwalenie tribute-bandów, różnica polega na tym, że Marc Martel śpiewa właśnie w taki sposób naturalnie. Nie forsuje głosu, nie moduluje nim, nie musi robić szpagatów, żeby brzmieć blisko Mercurego. Ten wokal jest silny, pewny i szczery zarazem. Nie ma miejsca na nachalną imitację. I w tej części repertuaru wszystko to dało się usłyszeć w zagranych: „You’re my Best Friend”, „Killer Queen”, „Fat Bottomed Girls” i wieńczącym „Bohemian Rhapsody” poprzedzonym „Ave Maria”. W tak zwanym międzyczasie mieliśmy kilka 80’sowych killerów jak „Hammer to Fall”, „Under Pressure” czy „I Want to Break Free”, w których, mam wrażenie, przesterowany głos Marca z roku na rok brzmi coraz dojrzalej, pewniej i jeszcze bliżej Freddiego – tym razem tego z Wembley, w charakterystycznej żółtej kurtce. Sztos, co? Ale wyżej przecież pisałem, że druga część była znacznie ciekawsza. 

I w istocie. Zaczęło się od „One Vision”… chyba nie ma utworu, który lepiej mógłby otworzyć koncert Queen niż właśnie ten. A za chwilę padło jeszcze bardziej energiczne „I Want it All” i był to kulminacyjny punkt w moim odbiorze koncertu. Bo myślałem, że oba te utwory będą daleko od oryginałów, a Marc nie będzie w stanie zbliżyć się do tego charakterystycznego, charczącego vibrato Freddiego. Tymczasem bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Energia aż kipiała! Chwilę oddechu i luzu zapewniło presleyowskie quasicountry - „Crazy Little Thing Called Love” by „Another One Bites the Dust” przywróciło dynamikę.

Następnie wydarzyła się rzecz, która zasługuje na odrębny akapit. Ukraiński gitarzysta z zespołu Martela – Matthew Monakov pozostając sam na scenie zaprezentował nam antywojenny manifest, który od razu przywiódł na myśl słynne wykonanie hymnu USA przez Jimmiego Hendrixa na Woodstocku. Nie zabrakło w nim miejsca na hymn Ukrainy, czy fragment melodii „Czerwona Kalina”. Wkrótce dołączyli ukraińscy koledzy z zespołu, a gdy skończyli Mathhew przemówił opowiadając o tym, że jest tutaj tylko ciałem, a duchem wciąż z rodziną w Kijowie. Po policzkach gitarzysty, ale i wielu ludzi z publiczności, popłynęły łzy. Wszyscy chyba uświadomili sobie, że mamy to wielkie szczęście, że możemy sobie po prostu iść na koncert, bo przecież tuż obok wciąż cierpi wielu niewinnych ludzi.

I właśnie dlatego kolejne chwile, mimo refleksji, która pozostała, cieszyły tym bardziej, a koncert stał się jeszcze bardziej emocjonalny. Dobór utworów w części drugiej zaspokoił apetyty chłonących tę muzykę słuchaczy Queen. Zabrzmiały jeszcze: „Tie Your Mother Down”, „Don’t Stop Me Now”, “Radio Ga Ga”, a także “Somebody to Love”, od którego to dziesięć lat temu zaczęło się to całe szaleństwo z sympatycznym Kanadyjczykiem. I to wszystko? Otóż nie! Nie można zapomnieć przecież o najlepiej wykonanym tego wieczoru „Love of My Life”, a także „We Will Rock You” tym razem w standardowym tempie i „We Are the Champions”, którymi poczęstowano nas na bis. Fantastycznie, co?

Tego wieczoru zdarzyła się jeszcze jedna piękna, nieoczekiwana rzecz. Gdy publiczność zaczęła powoli opuszczać salę na scenie znów pojawił się Marc i zaprosił do wspólnego wykonania „Who Wants to Live Forever”… flecistkę Dorotę, którą wcześniej wypatrzył podgrywającą sobie do „Bohemian Rhapsody” wśród publiczności. Taaak, to naprawdę się wydarzyło!

Był to wyjątkowy koncert. Marc Martel i jego zespół zadbali o wszelkie szczegóły. Kompozycje Queen brzmiały naprawdę nieźle, a przecież nie są łatwe do wykonania. Był czteroosobowy chór, widowisko – podkreślam, kipiało energią, ale znalazło się miejsce na ważne w dzisiejszych czasach momenty wzruszenia i refleksji, a o interakcji z publicznością niech świadczy ten niespodziewany duet na koniec koncertu. Tylko publiko – wstydź się, że było cię tak mało. Koncert na tym poziomie powinno obejrzeć co najmniej trzy razy tyle ludzi.

Fotografia: Michał Dworakowski, Forum.Queen.pl

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.