strona 3 z 7
Wojciech Kapała
Najważniejszą postacią sceny muzycznej roku 2016 wydaje się być Kostucha. Ze względu na jej wyjątkową aktywność, chyba najwięcej to o niej się mówiło. Szła równo i ostro przez cały rok – zaczęła jeszcze właściwie przed Sylwestrem od Lemmy’ego, potem był Bowie, potem dwoje członków pierwszego składu Jefferson Airplane – Paul Kantner i Signe Anderson, Keith Emerson, Glen Frey z Eagles, Prince, Leonard Cohen, Greg Lake, a rok zakończył George Michael. Jasne, że nie wymieniłem wszystkich, bo urobek Kostuchy był niezmiernie pokaźny (kowal, który ostrzył i klepał jej kosę pewnie w nadgodzinach pracował). W każdym razie odeszło sporo muzyków, którzy byli dla mnie bardzo ważni.
Ze spraw czysto muzycznych – moją ulubioną płytą tego roku jest „This Path Tonight” Grahama Nasha. Początkowo miała to być „Blackstar” Bowiego, ale kilka miesięcy później wyszedł nowy Nash i zgarnął całą pulę. Nad kolejnymi miejscami w dorocznym rankingu nie mam ochoty się zastanawiać – po prostu jest trochę płyt, które mi się bardzo spodobały. Na czele tej grupy pościgowej jest David Bowie i jego „Blackstar”, potem równo, wachlarzykiem lecą: Anonhi (czyli dawny Antony Hegarty solo) - „Hopelessness” , Spiritual Beggars – „Sunrise to Sunset”, Scorpion Child – „Acid Roulette”, Blues Pills – „Lady in Gold”, David Crosby – „Lighthouse”, Whiskey Myers – „Mud”, Suede – „Night Thoughts”, Sumerlands – „Sumerlands” (bardzo mocny debiut hard’n’heavy) oraz Kate Bush – „Before The Dawn” – nie da się ukryć, że świetny koncert. Nieco dalej, tak o koło z tyłu kilka też naprawdę zacnych tytułów: Niechęć – „Niechęć”, M83 – „Junk”, Santana – IV, Zakk Wylde – „Book of Souls II”, Jean-Michel Jarre – „Electronica 2”, Magnum – „Sacred Blood „Divine” Lies”, Leonard Cohen – „You Want It Darker”, Zodiac – „Grain of Soul”, Vangelis – „Rosetta” i Kula Shaker – „K 2.0”.
I wyróżnienie specjalne – Michael Kiwanuka – „Love & Hate” – to taki dosyć młody Brytyjczyk zakochany w soulu z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – wiecie – Marvin Gaye, Otis Redding. Bardzo interesująca płyta, ale nieco specyficzna – w całości wydaje się … za ładna. Za to kilka utworów naprawdę znakomitych.
Zdarzyło się też kilka płyt, które mogły by być lepsze, albo w ogóle nie powinno ich być. Do pierwszej grupy zaliczyłbym Nick Cave & The Bad Seeds „Sceleton Tree”, oraz Tindersticks – „The Waiting Room”. Nie są to złe płyty, ale akurat ci wykonawcy ostatnio przyzwyczaili mnie do lepszych. Druga grupa to krążki kilku zespołów mocniejszego uderzenia, które mają już z na sumieniu trochę dobrej muzyki – The Last Vegas – „Eat Me”, Kissin’ Dynamite – „Generation Goodbye” i Reckless Love – „InVader”. Jankesi z The Last Vegas po prostu nagrali kiepski album, Kissin’ Dynamite po rewelacyjnym debiucie coraz bardziej dryfują w stronę Tokyo Hotel, ale Reckless Love tym razem, po trzech naprawdę fajnych płytach z pudłowatym metalem, nagrali po prostu krążek z disco-polo… Groza!
Podsumowując – rok jak rok, był, skończył się. Wiele po nim nie zostało. A więcej wzruszeń dostarczyli mi nasi piłkarze.