ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

koncerty

04.12.2016

TIDES FROM NEBULA, TRANQUILIZER, MOOSE THE TRAMP, Łódź, Scenografia, 02.12.2016

TIDES FROM NEBULA, TRANQUILIZER, MOOSE THE TRAMP, Łódź, Scenografia, 02.12.2016

Łódź nie była tego dnia łaskawa. Aura pogodowa pogłębiała chłód ulic i mrok opuszczonych kamienic. Ciężkie chmury zawisły nad miastem, gotowe w jednej chwili pochłonąć je w całości. Ludzie przebiegali przez światła, pakowali się w tramwaje i autobusy, znikali, by po chwili ich miejsce na chodnikach zajmowali inni. Patrzyłam na wciąż zgaszony neon Scenografii i pomyślałam, że to właśnie dzięki takim miejscom można umknąć ciemnościom rzeczywistości. Rozejrzałam się. Każdy pośpiesznie stawiał kroki, niecierpliwie przerzucając telefon z kieszeni do rąk i na odwrót. Z niejaką satysfakcją odwróciłam od tego wzrok i uchyliwszy drzwi, weszłam do zupełnie innej rzeczywistości.

Można powiedzieć, że Scenografia to klub stworzony do kulturalnych koncertów. Spora przestrzeń, ładnie wykończona w neoklasycznym stylu, wygodne kanapy, przyjemnie podświetlony balkon, długi, dobrze zaopatrzony bar, scena umieszczona we wnęce, niezbyt wielka, ale dająca poczucie wystarczalności. Atmosfera wśród publiczności naładowana była pozytywnymi wibracjami. Wymieniano się między sobą wiedzą o zespołach, zaopatrywano się w albumy i koszulki przy stoiskach z merchem. Przez chwilę wyglądało to niemal jak dystyngowany rockowy festyn, bo pojawiło się nawet kilka osób z dziećmi. Wydawać by się mogło, że zabrakło już tylko waty cukrowej i aluminiowych pentagramów na rzemykach.

Supporty zawsze mają trudne zadanie, bo wiadomo, że większość czeka na kolejne zespoły, bo ktoś łazi, ktoś gada, ktoś kaszle, ktoś smarka. Bo wszyscy stoją i obserwują to co się dzieje na scenie spod wysoko uniesionej jednej brwi, beznamiętnie popijając piwo. Mimo to, równo o 19.25 między ciemnoniebieskimi światłami dały się zauważyć sylwetki gdańskiego Moose the Tramp. Niezrażeni swoją rolą tego wieczoru, zdzielili te wszystkie sceptyczne miny liściem energetycznej fajności i melodyczną lekkością. Piotr Gibner zaczarował publikę swoim fantastycznym wokalem, naraz głaszcząc i szarpiąc swoje struny głosowe, dzięki czemu zamiast masek na twarzach zgromadzonych osób pojawiły się zainteresowanie i emocje. Gdańszczanie schodzili ze sceny przy gromkich i przede wszystkim szczerych brawach, które świadczyły o tym, że świetnie zaprezentowali swój najnowszy album ‘Histerie / Medytacje’.

Uświadomiłam sobie wtedy, że to nie będzie zwykły koncertowy wieczór. Kolejnego zespołu kompletnie nie kojarzyłam. Przygotowałam się więc na cios.

Ale tego co usłyszałam zupełnie się nie spodziewałam. Następny kwintet, również z Trójmiasta, o wiele mówiącej nazwie Tranquilizer, mający za bębnami Konrada Ciesielskiego [blindead] nie mógł być regularnym rozgrzewaczem. I w rzeczy samej – nie był. Stworzył bowiem absolutnie zaskakujący i hipnotyzujący klimat, swoim brzmieniem wprowadzając w świat tajemniczych rytuałów i dalekowschodnich kultów. Podczas utworu „Mantra” ludzie zgromadzeni w Scenografii stali szczególnie zasłuchani w przenikający wokal Luny Bystrzanowskiej, pozwalając dźwiękom przepływać przez włókna mięśniowe, kurczące się w rytm uderzeń perkusji. Gdy skończyli grać, atomy powietrza były maksymalnie naelektryzowane, a dłonie rozgrzane od oklasków.

Czas mijał, a napięcie sukcesywnie wzrastało. Wszyscy przysunęli się do podestu sceny, wpatrując się w wielki napis „Tides From Nebula”. Światła zgasły. Zapadła cisza. Czuć było rodzącą się moc.

Okrzyki powitania momentalnie ucichły, gdy salę wypełnił puls „The Lifter”. Tides From Nebula, mimo że grali jako trio [bez gitarzysty Adama Waleszyńskiego, który nie mógł uczestniczyć w trasie ze względów zdrowotnych] już od pierwszych minut brzmieli monumentalnie. Maciej Karbowski grał na swoim telecasterze tak intensywnie i pewnie, jakby to było przedłużenie jego ręki, a Przemek Węgłowski miotał basem na wszystkie strony, chcąc wycisnąć z niego najgłębiej dotykające dźwięki. Patrząc na skrytego za zestawem perkusyjnym Tomasza Stołowskiego, który w pełnym skupieniu wybijał porywające rytmy (a już szczególnie w kosmicznym „We Are the Mirror”), pomyślałam sobie, że gdyby tego wieczoru jakimś cudem w Scenografii znalazł się Lars Ulrich, uciekłby z krzykiem i przez tydzień chlipał w kącie, a później na samą myśl o perkusiście TFN odkładałby pałeczki z powrotem do opakowania.

Energia sceniczna zespołu powodowała niekontrolowane ruchy zgromadzonych pod sceną osób. Dreszcze, drgawki, krzyki, ręce w górze, ręce w dole, ktoś klaskał, ktoś uskuteczniał headbanging, ktoś na kogoś wpadał, ale to przecież nie było ważne. Najważniejsza była ta pełna światła muzyka, która przenikała wszystkie warstwy skóry, wbijała się drobnymi ostrzami w umysł, powodowała odłączenie od świata i wystrzał promu Scenografia poza orbitę ziemską. Oprócz utworów z najnowszego albumu warszawskiego kwartetu, ‘Safehaven’, można było usłyszeć między innymi takie hity jak „Now Run”, „Purr”, „Only With Presence” czy fenomenalną „Siberię”, która teoretycznie kończyła koncert. Jednak łódzka publiczność nie miała dość. Gdy tylko muzycy zniknęli za kulisami, dłonie kilkuset osób wybijały rytm bisu, skandując z różnych stron „T-F-N” oraz „Jeszcze jeden!”. Jak łatwo się domyślić - Tidesi wrócili na jednego, którym okazała się być legendarna już kompozycja „The Tragedy of Joseph Merrick”. Odyseja kosmiczna Łodzi została przedłużona o kolejne minuty i o kolejne emocjonujące przeżycie, jakim na pewno był skok ze sceny Maćka Karbowskiego, który tradycyjnie odegrał fragment utworu między fanami.

Chyba ostatni raz tak fantastycznie bawiłam się na koncercie, gdy jako dzieciak pojechałam na swój pierwszy muzyczny festiwal. Zero zahamowań, pełnia czucia dźwięków, stuprocentowa integracja energii zespołu z publicznością. Definitywnie był to muzyczny performance na światowym poziomie, doskonale nagłośniony i z piękną oprawą świetlną, a sami artyści ukazali pełne spektrum swoich umiejętności. Chciało się żeby ta podróż trwała dłużej, żeby ta intensywność nie mijała, żeby po otwarciu oczu wciąż w zasięgu wzroku majaczyła mgławica Oriona, a nie zmoczone grudniowym deszczem miasto. Niestety rzeczywistość wróciła, ale myślę, że wrażenie doznania czegoś nieziemskiego pozostanie w uczestnikach tego wydarzenia na bardzo długo. Złożyły się na to trzy koncerty, trzech odmiennych zespołów, z których jeden był lepszy od drugiego, a jednocześnie wszystkie były świetne.

Tides From Nebula następnym razem przed swoim koncertem powinni umieszczać cytat ze „Space Oddity” Bowiego:

Now it’s time to leave the capsule… if you dare.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.