ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 15.11 - Gniezno
- 16.11 - Kłodawa Gorzowska
- 17.11 - Zielona Góra
- 22.11 - Żnin
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 29.11 - Olsztyn
- 15.11 - Szczecin
- 16.11 - Grudziądz
- 17.11 - Łódź
- 20.11 - Wrocław
- 21.11 - Siemianowice Śląskie
- 22.11 - Olsztyn
- 23.11 - Gdańsk
- 24.11 - Białystok
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 16.11 - Piekary Śląskie
- 16.11 - Bydgoszcz
- 17.11 - Kraków
- 19.11 - Kraków
- 20.11 - Warszawa
- 21.11 - Warszawa
- 22.11 - Bydgoszcz
- 23.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 21.11 - Katowice
- 22.11 - Poznań
- 23.11 - Łódź
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 24.11 - Warszawa
- 24.11 - Kraków
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
 

koncerty

29.09.2016

King Crimson, 21.09.2016 Wrocław, Narodowe Forum Muzyki

King Crimson, 21.09.2016 Wrocław, Narodowe Forum Muzyki An Evening With King Crimson czyli: Zorganizowany Chaos

Jak napisać relację z koncertu swojego życia? Chciałoby się każdemu czytelnikowi przybliżyć „wszystko”, całą epopeję Karmazynowego Króla ze szczegółami. Których jest zatrzęsienie. Najbardziej uwielbiany awangardowy zespół rockowy w historii będzie za 3 lata świętował 50 lecie wydania pierwszego longplaya, na którym od razu popełnił co najmniej jeden wiekopomny utwór – „XXIst Century Schizoid Man”. Jego muzyka dalej pozostaje wyzwaniem, chociaż jest mniejszym szokiem dla uszu współczesnego melomana, ponieważ wiele szalonych pomysłów na muzykę elektryczną, ciężko nawet powiedzieć – rockową, zaproponowanych przez zespół Roberta Frippa czterdzieści, trzydzieści, czy dwadzieścia lat temu dopiero teraz pojawia się częściej w obszarze czy to alternatywnego rocka, czy to awant popu, czy wreszcie muzyki fusion. Oni wymyślali ten język, tak jak robili to równocześnie Hendrix (który Frippa cenił), Miles Davis, zespół Can, czy nawet Iggy Pop and the Stooges. Dysonanse, atonalność, polirytmia, masywność brzmienia, dzikie kontrasty dynamiki i nastroju, prymitywizm i maniakalne zapętlanie jednej frazy zderzone z niebywale finezyjnymi przebiegami muzycznymi. Math-metal? Crimsoni wymyślili go ok 1973 a pierwszą przymiarką był „Schizofrenik..”..  i tak mogłoby to lecieć całymi stronami, ale ja tu mam pisać relację z konkretnego koncertu, więc odsyłam was do znakomitego artykułu – biografii KC, nie obejmującej co prawda ostatnich kilku lat, ale jest tam wszystko co warto wiedzieć i napisane bardzo fachowo, z atencją ale bardzo rzeczowo (link do artykułu zamieszczam na końcu). Można sobie uzupełnić „basic facts”.

Ja tymczasem skupię się na aktualnej inkarnacji zespołu Roberta Frippa i jego występie w naszym pięknym mieście, w genialnej akustyce Sali Głównej Narodowego Forum Muzyki. Z przyjemnością się na tym skupię, jako że nawet na ten temat można by długo i namiętnie. Obecny skład koncertowy King Crimson został powołany do życia w 2015 roku na potrzeby dużej trasy koncertowej. Ok, bardzo dużej trasy. Składającej się z kilku następujących po sobie etapów. W międzyczasie zespół wydał płytę „Radical Action to Unseat the Hold of Monkey Mind”, z materiałem z koncertów, wypasiony 3 płytowy box z zapisem filmowym. Zarówno koncerty jak i wydawnictwo, poprzedzone wcześniejszą płytą „Live in Toronto” cieszyły się i cieszą niezwykłym zainteresowaniem. Zespół, w którym znaleźli się członkowie z „dawnych czasów” (Mel Collins grał w KC we wczesnych latach siedemdziesiątych), okazał się znakomitym kolektywem koncertowym, zbierającym znakomite recenzje. Na koncertach pojawiły się nowe utwory napisane specjalnie dla tego składu, więc możemy mówić o nowym etapie nieustannego rozwoju. Ale oprócz nich dostajemy zestaw klasyków o jakim publiczność koncertów grupy mogłaby tylko pomarzyć przez wiele, wiele lat (Easy Money jest grane na żywo po raz pierwszy od 40 lat). Siedemdziesięcioletni Fripp najwidoczniej postanowił dać fanom prawdziwą ucztę, nie rezygnując ze swoich aspiracji ciągłego poszukiwania nowych form wyrazu. Tym razem ta niezmordowana pasja eksperymentowania wyraziła się szczególnie przez osobliwy line-up. W zespole gra 3 perkusistów. W scenicznej aranżacji trzy zestawy perkusyjne stoją z przodu, obejmując całą szerokość sceny tak, że w sali koncertowej słyszymy dobrze akustyczny dźwięk bębnów, zwłaszcza że panowie pałkerzy potrafią przyłożyć, zwłaszcza kiedy grają unisono. To nadaje bardzo współczesny rys muzyce zespołu. W połączeniu z wyobraźnią muzyków i precyzyjnym designem brzmienia daje to efekt znany nam doskonale ze współczesnych elektronicznych produkcji, muzykę na wielowarstwowej polirytmicznej bazie o niezrównanej precyzji ale pozbawionej mechanicznego schematyzmu. Na perkusjach grali: Pat Mastelotto, Jeremy Stacey (który zastąpił Billa Rieflina) i Gavin Harrison. Mastelotto i Harrison już nie raz wspierali Frippa, który nie stroni od podwójnej perkusji już od dawna, pierwszy z nich grywał również z najbardziej legendarnym bębniarzem Crimsonów – Billem Brufordem, którego niespokojny duch dalej jest w ich muzyce odczuwalny. Jak wspominałem, panowie potrafili popisać się też konkretnym napieprzaniem, czego kulminacją była solówka Harrisona w „Schizofreniku”. Stacey grał również partie klawiszy i efektów elektronicznych. Na takim wehikule rytmicznym mogli spokojnie rozwijać swoje partie stojący nad bębniarzami panowie z „drugiego rzędu”. Oczywiście do wehikułu rytmicznego należałoby zaliczyć również wybitnego basistę Tony'ego Levina, który tę role wypełniał z nonszalancką pewnością siebie, ale to bębny napędzały tę machinę. Nawet ustawienie basu w miksie – znacząco słyszalny, ale nie sięgający współczesnych maksimów jeśli chodzi o głośność i niskie tony – sugerowało prymat perkusji w sekcji. Tony Levin, starszy dżentelmen (70 l.), o świetnym dorobku artystycznym, grał z Frippem od 1981 z przerwami do dnia dzisiejszego. Gdybym dostawał w artrock.pl wierszówkę, przekleiłbym pełna listę kolaboracji Levina i wzbogaciłbym się tym prostym sposobem o kilkadziesiąt ziko. Ale nie dostaję, więc.. sprawdźcie sami. John Lennon, Peter Gabriel, David Bowie, Tom Waits.. tak to się zaczyna :) To gość w typie Frippa – eksperymentator, eklektyczny przekraczacz granic, skończony artysta, magik basu i nie tylko. Levin od wielu lat używa instrumentu zwanego Chapman stick i rozwija technikę gry na nim. Jest to rodzaj baso-gitary o szerokim gryfie, na której gra się tappingiem, palcami obu rąk. Stick ma wielką skalę tonalną i daje możliwość grania wielogłosowych partii, w szczególności basu i melodii jednocześnie. W King Crimson Levin często grywał na sticku charakterystyczne gęste partie przeplatane z gitarą Frippa w inkarnacjach zespołu z lat 90. W aktualnej odsłonie zespołu muzyk używa sticka rzadko i nie jest on wyeksponowany w aranżacjach. Levin grał przeważnie na gitarze basowej i jeszcze czasami na kontrabasie, który dawał najniższe tony. Jego gra splatała się z całą instrumentacją umieszczając niskie nuty to tu, to tam, zarazem niewzruszenie trzymając tempo i całkowitą symbiozę z "sześciorękim perkusistą". Linia basu były bardzo organiczna, naszpikowana synkopami a jednocześnie zagrana pewnie i "w punkt". Coś jak basiści od Milesa Davisa z przełomu lat 60. i 70. Oczywiście w wielu utworach Tony grał figury zaaranżowane na sztywno, również owe dialogi z Frippem, czasami bardzo motoryczne, zawsze jednak ze spokojną nonszalancją. Która cechuje w różnym stopniu wszystkich członków zespołu, a której królem jest sam mistrz Robert. Jaa? Ja nic.. Tak tu sobie stoję i brzdąkam.

Najwięcej ekscytacji wykazywał Jakko Jakszyk, kolejny ciekawy „wynalazek” Frippa. Powiedzmy sobie szczerze, ma się czym ekscytować, latami był frontmanem 21st Century Schizoid Band, zespołu okołocrimsonowskiego, grywał też z Frippem w innych projektach, ale od 2013 jest członkiem zespołu i teraz uczestnikiem tej trasy, która jest wielkim wydarzeniem artystycznym. Jakszyk jest wokalistą i gitarzystą. Raz zagrał też na flecie w nieoczekiwanym fletowym duecie z Melem Collinsem. Trzeba przyznać, że jego śpiew i gra są bardzo rzetelne. Wokalnie przypomina pierwszych wokalistów znanych z płyt od „In the Court of the Crimson King” do Red – Grega Lake'a i Johna Wettona i w sytuacji, kiedy zespół gra wiele utworów z tych lat jest to wybór świetny. Choć Śpiew Lake'a był jednak bardziej naturalny i zniuansowany, Jakko Jakszyk daje nam bardzo wierne wrażenie tamtego klimatu, śpiewa poważnie, podniośle, rapsodycznie. Moim zdaniem, to jest część tego „prezentu” Frippa dla fanów, z których wielu najbardziej czci ten pierwszy okres w historii bandu i te kilka największych hitów to dla nich „prawdziwi Crimsoni”. Epitaph, In the Court of the Crimson King, Circus, Starless – to utwory, w których autentycznie przenieśliśmy się w czasie i była to w dużej mierze zasługa Jakszyka. Jak na 58 letniego, długowłosego młodzieniaszka przystało, wykazał on więcej werwy od starszych kolegów i czasem wykonywał nawet rockowy wykrok z gitarą, kiedy poniósł go riff. Trzeba przyznać, że Jakszyk jest bardzo dobrym instrumentalistą, choć raczej odtwórcą a nie wizjonerem, jak Fripp czy chociażby długoletni drugi gitarzysta KC – Adrian Belew. Ale zagrał swobodnie trudne (zapewne – piekielnie trudne) partie w duetach z Frippem, w których precyzyjnie kontrapunktujące się nuty skaczą we wszystkie strony po gryfach dwóch gitar – motyw często wykorzystywany przez Frippa.

Prawdziwym skarbem w obecnym składzie jest Mel Collins – saksofonista i flecista z lat 1970-72. Jego przepiękne pasaże na flecie otwierały koncert (pomijając intra z offu) i pojawiały się od czasu do czasu przywołując znów tę niezwykłą magię „najklasyczniejszych” Crimsonów. Collins, choć również „z zawodu” sideman, wykazuje (= dostaje od Roberta) o wiele więcej swobody w swoich partiach i bardzo dobrze, gdyż jest to muzyk pełną gębą, z jazzowym zacięciem. Potrafił skupić na sobie uwagę lirycznymi solami na flecie, coltrane'owskimi natchnionymi partiami na saksie sopranowym, a i dawał czadu w bardziej freejazzowych fragmentach na alcie i tenorze.. Niezbyt łatwo było zaobserwować grę Collinsa, gdyż występował w „klatce” z przejrzystych ekranów akustycznych i nieco za nimi ginął. To jednak było konieczne żeby do jego czułych mikrofonów dochodziło jak najmniej dźwięków produkowanych przez kolegów, często potężnych i agresywnych. System zdawał egzamin i w efekcie mieliśmy momenty subtelnych, leciutko, ale bezbłędnie zagranych treli na flecie w głośnych, dynamicznych fragmentach i były one świetnie słyszalne. Collins nadawał  muzyce unikalną barwę, lirykę, jazzową giętkość, której Fripp – matematyk, nie używa zbyt często. Jego dialogi z gitarą lidera i wokalistą (Starless) to momenty przenoszące w inny wymiar. Collins to zresztą niemal równolatek Frippa (69) z naprawdę imponującą listą kolaboracji ze sfery jazzu, rocka, new wave, pop. Zawodowiec i artysta dużego formatu.

No cóż, skoro tak panów muzyków po kolei obrabiam, pozostał mi jeszcze jeden, stojący na samym skraju sceny po prawej stronie, odgrodzony jeszcze od reszty „pięterka” ścianką instrumentów klawiszowych, stateczny gentleman w słuchawkach. Sprawca zamieszania. Robert Fripp. Większość dźwięków zagranych przez siódemkę niezwykle uzdolnionych i sprawnych artystów została napisana/wymyślona przez niego. Był (i może jest dalej) niezwykle demokratycznym tyranem. King Crimson, prawie od początku, był projektem Frippa, jego „sposobem robienia rzeczy”, choć dawał on kolegom pograć i czasem nawet pokomponować, był głównym selekcjonerem, nadawał muzyce zespołu kształt i nieustannie wyzywał słuchaczy nowymi pomysłami i zakrętami. Bywało, że absolutnie oddany muzyce Fripp proponował swoje odejście od zespołu w sytuacjach wewnętrznych tarć! Jednak historia zespołu, to w zasadzie historia rozwoju artystycznego pana Roberta, jego kompani mogli się na to zgodzić lub nie, wielu z nich rezygnowało po krótkim czasie, inni byli stale w pobliżu, pojawiali się, znikali. Charyzma lidera i jego artystyczny geniusz działały jak magnes. Wielu z artystów, którzy przewinęli się przez zespół wystartowało do własnych oryginalnych osiągnięć artystycznych. Jeszcze ok 2008 roku można było usłyszeć na koncertach grupy Adriana Belew, niezwykle utalentowanego gitarzystę i charyzmatycznego frontmana, który może jeszcze w szeregach zespołu się znajdzie. Czego bym sobie życzył. Niemniej jednak Fripp jest przede wszystkim strażnikiem i rękojmią jakości artystycznej muzyki, kogo by nie zaprosił do współpracy. Już od pierwszej płyty KC z 1969 roku muzyka Frippa ujawniała pewne charakterystyczne cechy – eklektyzm inspiracji i konkretnych rozwiązań muzycznych z różnych odległych od siebie sfer, maniakalną precyzję kompozycji, zamiłowanie do kontrastów i skomplikowanej formy. Fripp był wszędzie pierwszy. Grunge, hardcore, math rock – to tylko niektóre z gatunków które dałoby się wysłyszeć w jego muzyce na długie lata przed ich zdefiniowaniem. Przyjaciel Frippa – Brian Eno napisał niegdyś słynny esej „Studio nagraniowe jako instrument muzyczny”, myślę że Robert mógłby pisać o „zespole rockowym jako instrumencie muzycznym”. Na koncercie jego kontrola była zauważalna, choć stał sobie spokojnie i tylko bacznie łypał na wszystko. Widocznie szło jak należy. Ale geniusz Frippa to nie tylko niezwykłe harmonie, piękne, choć dziwne melodie, nieoczekiwane zmiany tempa, metrum, dynamiki i nastroju. Fripp jest jeszcze w swoim zespole głównym gitarzystą i to gitarzystą niebywałym. Jego technika, pomysły i patenty brzmieniowe są wynikiem nieustannego wyzywania własnej muzycznej kreatywności i wyślizgiwania się rutynie. Na koncercie mieliśmy możność wsłuchać się różne style jego gry. Chyba najbardziej rozpoznawalnym brzmieniem jest piękny, liryczny, sound niekończącego się glissanda znanego chociażby ze Starless, grany z naukową pieczołowitością na Gibsonach Les Paulach, podłączonych do maszynerii „frippertronics”, a ostatnio już raczej do innej elektroniki, którą Fripp nazywa „soundscapes”.

Jeszcze muszę napisać o utworach. Nie o wszystkich, ale o niektórych nie sposób nie wspomnieć. Trasa i repertuar obecnej inkarnacji grupy zakłada granie nowych wersji wielu ikonicznych utworów z historii grupy. Oprócz nich pojawiło się kilka nowych utworów, które brzmiały przepięknie, bez wątpienia crimsonowsko, ale siłą rzeczy mniej zapisały się w mojej pamięci niż te, które znałem na pamięć, dźwięk po dźwięku. Absolutnym faworytem całego wieczoru było dla mnie Starless z płyty Red, klasyk, ale jednocześnie utwór nieprosty, kilkuczęściowa suita z balladową klamrą, licznymi zmianami tempa, nastroju, dynamiki i wszystkiego. Utwór ten był ewidentnie pomyślany jako finałowy akcent przed nieuchronnymi bisami. I znakomicie się do tej roli nadawał, będąc kwintesencją stylu KC i zawierający przepiękny temat na przemian grany na gitarze i saksofonie sopranowym. Środkowa część, gdzie na tle mocarnego, powoli kroczącego basu, gitary tkają siatkę nawiedzonych, monotonnych wysokich dźwięków i powoli, bardzo powoli zaczyna się rozkręcać maszyneria trzech perkusjii, od delikatnych stuków w krawędzie bębnów do huraganowej kanonady, buduje napięcie jak z horroru, niby nic się nie dzieje a ciary latają. Stopniowo narasta natarczywość basu i gitar i po wielu taktach takiego wytrzymanego crescenda gitara Frippa wybucha przepotężnym basowym wyciem i utwór wchodzi na podwojone obroty, a jeszcze po chwili w ten młyn wdziera się ekstatyczne solo na sopranowym saksie, które w oryginale grał Ian McDonald (który wraz z Collinsem brał udział w nagraniu Red). Ta kulminacja, kiedy gitara Frippa wyje niczym odrzutowiec, a perkusiści młócą na pełnej petardzie trwa nie tak długo, minutę, dwie ale jest momentem perfekcji, kulminacją całego koncertu, po której następuje repryza tematu, uspokojenie i.. już. Oczywiście usłyszeć „Epitafium” czy „In the Court..” w oryginale to jest potężne przeżycie. „Każdy” kiedyś słyszał Epitafium po raz pierwszy, najlepiej jeśli był wtedy nastolatkiem i chyba mało kto pozostał obojętny wobec tego epickiego arcydzieła. Jeśli chodzi o mnie, to inne utwory, nawet z tej samej płyty szybko zaczęły mnie bardziej kręcić, ale na urok Epitafium pozostałem wrażliwy i wciąż pamiętam „ten pierwszy raz” i to są niebagatelne emocje. Gdy rozległy się pierwsze dźwięki mellotronu, widownia zareagowała owacją. Mellotron niby zawsze brzmi tak samo, ale charakterystyczne są konkretne harmonie, użyte w tym czy innym utworze. Stąd po tej pierwszej plamie dźwięku można bezbłędnie rozpoznać Epitafium czy Starless. Ale czarnymi końmi w mojej prywatnej gonitwie wieczoru, były dwa utwory. Pierwszy z nich, pochodząca z płyty Islands (1971) „Opowieść żeglarza” nie należy do ścisłej czołówki hitów zespołu, ale od pierwszego usłyszenia jest to mój muzyczny Graal. Jakaż więc była radość.. Okej, wiedziałem, że to grywają na tej trasie, ale mogli nie zagrać akurat wtedy. Hearing is believing, you know. Utwór został zagrany przepięknie, najważniejszy fragment – solo Frippa – brzmiał dokładnie tak jak powinien, choć w szczegółach różnił się od oryginału i bardzo dobrze bo jest to fragment częściowo improwizowany, w którym Fripp rzuca brzmiące bardzo metalicznie „druciane” akordy w dziwnych podziałach, zagęszczając materię do ekstatycznego crescendo będącego jednym, niebywale przeciągniętym, szybko piórkowanym akordem. Radykalizm Frippa, który w tak zamierzchłych czasach przeprowadzał takie noisowe eksperymenty nie przestaje mnie zdumiewać. Drugim utworem, który pojawił się jakby na moje zamówienie był Cirkus z longplaya Lizard (1970). Podejrzewałbym, że przez 46 lat od wydania płyty zespół nie grywał tego utworu na koncertach, zwłaszcza że składy KC były nietrwałe a lider wolał odkrywać nowe lądy i improwizować, niż odgrywać materiał z płyt. Lizard to jedna z licznych płyt Crimsonów z kategorii „jedyna taka”. Bardzo ciekawe i niezwykłe jest w tym materiale połączenie muzyki kameralnej z archaicznymi naleciałościami z jazzowymi fortepianem i dęciakami i to często bliskimi free, z rockową energią, natchnionym wokalem i różnymi frippowskimi pomysłami, nagłymi przerwami i zmianami nastroju. W Cirkus rapsodyczna ballada zwrotki przełamana jest surowym riffem. Ten mocno dysonansowy riff, jest tak niezwykle prosty, jak charakterystyczny, no i mam go pod skórą. Więc ciary. Zresztą nie był to jedyny utwór z Lizard. Usłyszeliśmy jeszcze Bitwę szklanych łez – fragment suity Lizard, w której pięknie zagrał Collins, również uczestniczący w oryginalnym nagraniu. Bardzo mnie to cieszy, że ten, raczej niedoceniany, materiał dostał nową szansę obok pewniaków.

Jeszcze o dwóch innych, całkiem znanych utworach muszę wspomnieć w tym moim rankingu – oba zostały zagrane na bis. Pierwszy to Heroes Davida Bowie, z 1977 roku, do którego Fripp zagrał partie gitary w oryginalnym nagraniu. Ostatnio Fripp grywa ten utwór czasami w hołdzie dla wielkiego Davida ale też zapewne, żeby przypomnieć swój udział w tym ikonicznym dziele. Nie powiem, żeby Jakszyk śpiewał ciekawiej od Bowiego (albo chociaż równie ciekawie) ale tego byśmy się  przecież nie spodziewali. Za to gitara Frippa zabrzmiała doskonale (ale tego przecież byśmy się spodziewali).

Cóż mogło zabrzmieć na finał finałów? Tu nie ma chyba wątpliwości. Pozostający pierwotnie nieco w cieniu Epitaph i In the Court.. , pierwszy utwór z pierwszej płyty, z czasem stał się synonimem fenomenu King Crimson. Pokolenia fanów odkrywały ze zdumieniem jak progresywny i wyprzedzający swoje czasy jest ten kawałek. Schizofrenik XXI wieku. Dystopijny tekst dostał prawdziwie hardcorową oprawę muzyczną, potężne dysonansowe riffy, wściekłe galopady, zatrzymania, wybuchy jednoczesnych improwizacji, kakofonię i niezwykle precyzyjne odgrywanie dziwnie poszatkowanych podziałów rytmicznych. Od samego początku Fripp był wierny swojej formule „zorganizowanego chaosu” i Schizofrenik jest tego najlepszym przykładem. Brutalność i bezkompromisowość tego utworu tylko w niewielkim stopniu polegają na sile rażenia, głośności, przesterach. One są zapisane w nutach, we współbrzmieniach i przebiegach. Fripp ten cały chaos projektuje od 47 lat, szalony naukowiec i nawiedzony artysta w jednej osobie. Nie będę rozkładał utworu na czynniki pierwsze, powiem tylko, że został zagrany genialnie. Ktoś zaskoczony? Jeszcze dostaliśmy jedyne „prawdziwe” solo całego wieczoru. Gavin Harris zagrał dłuższą, wirtuozerską solówkę na bębnach, domykając wątek perkusyjny wieczoru. Gdy ostatnie konwulsyjne zgrzyty Schizofrenika umilkły, wśród huraganu oklasków, Tony Levin sięgnął po aparat, co było sygnałem, że i my możemy robić zdjęcia bohaterom. Przez las rąk z telefonami złapałem w kadr niezbyt ciekawe ujęcia, ale czy to ważne? Nie bardzo.

Czy coś jeszcze można dodać? Oj można, dużo. Ale już poprzestanę, relacje z koncertów życia mają niepokojącą tendencję do niekończenia się, a skończyć trzeba i czekać na następne artystyczne uczty, które jeszcze nam zaserwuje pan Robert, który rozwiązywał zespół ładnych parę razy i tyle samo razy go reaktywował. King Crimson żyje, gra nowe utwory i świetnie się zapowiada.

Jeszcze tylko obiecany adres ze świetnie napisaną biografią zespołu doprowadzoną do wczesnych lat 2000. http://king.crimson.art.pl/biografia.html

 

Zdjęcia:

King Crimson, NFM, Wrocław, 21.09.2016 King Crimson, NFM, Wrocław, 21.09.2016 King Crimson, NFM, Wrocław, 21.09.2016 King Crimson, NFM, Wrocław, 21.09.2016 King Crimson, NFM, Wrocław, 21.09.2016
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.