W lipcu udało mi się wreszcie dotrzeć na dwa festiwale. Ten zdecydowanie mniejszy, Festiwal Rocka Progresywnego w Toruniu, i ten cieszący się już sporą renomą, Festiwal Legend Rocka. Cóż, lepiej późno niż wcale, tym bardziej, że obie imprezy obchodzą w tym roku swoje dziesięciolecie…
Pierwsza wizyta w Dolinie Charlotty okazała się nad wyraz udana. Samo miejsce ma w istocie sporo uroku, szczególnie położone za amfiteatrem Jezioro Zamełowskie i pomieszczone na jego wysepkach budynki. Nie one były jednak wczorajszego wieczoru najważniejsze, a wspomniany, malowniczo wkomponowany w całość, sporych rozmiarów amfiteatr. Bo to na jego deskach zagrały dwie kolejne legendy rocka.
Jako pierwszy, kilka chwil po dwudziestej, zameldował się na niej Marillion. To już jego druga wizyta w Dolinie. Tym razem zespół przybył do Polski w szczególnym momencie, tuż przed wydaniem długo oczekiwanego, kolejnego albumu zatytułowanego F.E.A.R.. Nie da się ukryć, że możliwość usłyszenia po raz pierwszy w Polsce koncertowej wersji premierowej, epickiej kompozycji The New Kings była jedną z najważniejszych atrakcji ich występu. Rzecz naprawdę ma potencjał i zwiastuje bardzo interesujący album. Mimo tego, koncertowy zestaw utworów mógł nieco rozczarować. Nie, nie… spokojnie. Zagrali naprawdę mnóstwo pięknych rzeczy, poczynając od magicznego The Invisible Man, Your’e Gone, Power, rewelacyjnie wykonanego Quartz, przejmującego Neverland, po „legendarne” (w sam raz na festiwal), Fishowskie Sugar Mice, Kayleigh, Lavender, Heart of Lothian zagrane na sam koniec. A jednak śledziłem festiwalowe setlisty zespołu w tym miesiącu i z naszego koncertu wypadły fragmenty Brave, Afraid Of Sunlight, czy jeden z dwóch granych epików (Ocean Cloud bądź This Strange Engine). W konsekwencji set był dosyć krótki i zakończył się już o wpół do dziesiątej. Owe niedostatki mogły zrekompensować zebranym naprawdę selektywne i soczyste nagłośnienie oraz forma muzyków. I choć Hogarth wydawał się być aż nadto „rozluźniony”, w większości koncertu świetnie panował nad głosem.
Smaczkiem występu Mike + The Mechanics był fakt, że grupa wystąpiła w Polsce po raz pierwszy! Mimo że ich koncert był kompletnie inną muzyczną bajką, przede wszystkim popową, z domieszką funku i soulu, sporo w nim było Genesisowych wątków. Pierwszy był oczywisty – Mike Rutherford - ale ponadto w zespole, na gitarze i basie, grał Anthony Drennan, koncertowy muzyk Genesis na trasie promującej Calling All Stations (był z Genesis także w Katowicach), a w setliście pojawiły się Genesisowe hity, Land Of Confusion i I Can’t Dance, oraz przebój Mike + The Mechanics Another Cup of Coffee przypominany wszak chętnie podczas koncertów przez Raya Wilsona, byłego wokalistę Genesis. Wśród Mechaników zabrakło oczywiście nieżyjącego już od wielu lat Paula Younga i Paula Carracka. Rolę wokalistów pełnią dziś Andrew Roachfoard i Tim Howar, który niestety średnio wypadał w Genesisowych numerach. Setlista M&TM w zasadzie była wymarzona. Bo były jeszcze między innymi Silent Running, The Living Years, All I Need Is a Miracle, czy obowiązkowe Over My Shoulder. Pojawiły się też nowe kompozycje, jak choćby Let Me Fly. Jednym słowem, panowie dali bardzo dobry, jeszcze mocniej nagłośniony i entuzjastycznie odebrany przez publiczność (która niestety niezbyt szczelnie wypełniła amfiteatr) koncert.