Godni następcy AC/DC, zakręceni Australijczycy z Airbourne, w ciągu trzech dni przeszli jak burza przez polskie sale koncertowe. Miałem przyjemność obejrzeć występ grupy w Warszawie, ale podejrzewam, że w Poznaniu i w Katowicach również nie było nikogo, kto po półtorej godziny szalonej, rock’n’rollowej zabawy, byłby niezadowolony.
Punktualnie o godzinie 21:00, przy dźwiękach z Terminatora 2, na scenę wbiegł Joel O’Keffe z pozostałymi muzykami Airbourne i nie zwlekając odpalili „Ready to Rock”. Publiczność zareagowała na pierwsze riffy energetycznymi skokami, pogowaniem i wrzaskami. Po kilku minutach prawie nikt nie był w tym samym miejscu, w którym stał przed rozpoczęciem występu.
Kolejne utwory przebiegały równie dynamicznie. Airbourne sięgał po swoje największe hity z trzech dotychczasowych płyt, dodając do setlisty najnowszy singiel „Breakin’ Outta Hell” z nadchodzącego albumu (premiera we wrześniu). W trakcie wieczoru mieliśmy właściwie one-man-show. Joel szalał na scenie i poza nią. Co chwilę rozbijał na swojej głowie puszki z piwem, albo rzucał pełne browary do wędrujących na rękach fanów. Były też chwile, gdy podróżował w tłumie na barkach ochroniarzy, aby zagrać kilka riffów na końcu sali.
Przez zdecydowaną większość koncertu Airbourne skupił się na dostarczaniu rozrywki, a muzyka miała przede wszystkim bawić (tak zresztą Joel definiuje rock’n’rolla). Na szczęście cel ten udało się realizować bez strat w brzmieniu. Zespół atakował solidną ścianą dźwięku, wszystko brzmiało wyraźnie i soczyście. Szkoda tylko ostatnich trzech numerów („Stand Up for Rock’n’Roll” i bisowe „Live It Up” oraz „Runnin’ Wild”), ponieważ Joel był już tak zmęczony, że ledwo dawał radę wokalnie w trudniejszych momentach. W tym fragmencie koncertu uratowały go chórki oraz fani, którzy wzięli na siebie odśpiewanie niektórych momentów. Chwile te nie rzutowały jednak na całkowity odbiór koncertu.
Airbourne podczas warszawskiego koncertu zagrał 11 numerów, a cały set trwał około półtorej godziny. Dzięki dużej kumulacji energii i mocy we wszystkich kawałkach nikt nie czuł chyba jednak niedosytu i trzeba przyznać, że Australijczycy to jeden z niewielu zespołów, które wciąż potrafią zrobić stadionową atmosferę w niewielkim klubie i nie pozwalają nikomu stać w miejscu.