Przede wszystkim miała jubileuszowy charakter, gdyż odbywała się już po raz dziesiąty. Poza tym, po raz pierwszy w swojej historii trwała aż trzy dni i, co najistotniejsze, po raz pierwszy nie odbyła się w - kultowym już dla niektórych - Gniewkowie. Impreza przeniosła się w tym roku do pięknego, wielowiekowego Torunia. Mało tego, swoją siedzibę znalazła w niezwykle historycznym miejscu – zamkowej fosie. Ten ostatni element dodał wydarzeniu wyjątkowego, wizualnego kolorytu, który dostrzec można było każdego dnia podczas ostatnich festiwalowych występów, gdy nad zamkiem zapadały ciemności i iluminowane ceglaste mury zgrabnie otulały wciśniętą w fosę barwnie oświetloną scenę.
Tegoroczna edycja nabrała profesjonalnego charakteru. Duża i przestronna scena z bogatymi światłami, dobre nagłośnienie i chwilami naprawdę spora liczba oglądających, szczególnie te wieczorne występy. Trudno tu mówić o jakichś wielkich liczbach, biorąc jednak pod uwagę fakt, że impreza dopiero raczkuje w grodzie Kopernika i konkurować musiała nie tylko z koncertami Black Sabbath i Iron Maiden, ale też i z futbolowymi mistrzostwami Europy, wstydu nie było. Tym bardziej, że podczas festiwalu panowała przyjemna, piknikowa atmosfera, fani mogli zaopatrzyć się w płyty, koszulki i gadżety występujących artystów (i nie tylko) a pogoda, poza nieco kapryśnym drugim dniem, kiedy trochę powiało i popadało, dopisywała.
Pierwszy dzień zdominowała formacja AnVision, która świętowała tym występem 10 – lecie swojego istnienia. Artyści podeszli do sprawy bardzo fachowo. Całość 4 – godzinnego występu (może faktycznie nieco przydługiego) była rejestrowana na potrzeby koncertowego wydawnictwa. Kamery „fruwały” nad sceną i jeździły po torze tuż przed nią. Ponadto sceniczne wydarzenia zebrani mogli oglądać na umieszczonym z boku dużym telebimie. Występ obfitował w liczne niespodzianki. Przede wszystkim, swoje autorskie sety zaprezentowali goście formacji - zespoły Arlon i Animations – o bliskich związkach z którymi opowiadał ze sceny wokalista AnVision Marek "Marqus" Ostrowski. Słuchając chyba najbardziej ekstremalnego koncertu festiwalu - występu Animations - oraz oglądając szalejącego i growlującego frontmana Frantza Wołocha, pomyślałem sobie o tym, jak ogromną stylistyczną woltę przeszła, od wydanego w 2007 roku instrumentalnego krążka Animations, ta pochodząca z Jaworzna grupa.
Jubilaci, którzy okrasili swój występ atrakcjami pirotechnicznymi, gościli dodatkowo na scenie swoich byłych muzyków (pierwszego basistę zespołu Artura Serwina, który zagrał w The Astronauts, czy pierwszego wokalistę grupy Marcina „Martina" Gądka, z którym zagrali Clear Water). Panowie z AnVision wykonali nie tylko kawałki ze swoich dwóch pełnowymiarowych albumów (AstralPhase i New World), ale też sporo coverów. Wybrzmiały Too Much Love Will Kill You Queen, Another Brick In The Wall Pink Floyd, Pantherowe Cemetery Gates oraz aż trzy numery Dream Theater (As I Am, Forsaken i Another Day) i artyści dali w nich naprawdę radę. Zaś na zupełny finał odpalili klasyczny Paranoid, jak powiedział Ostrowski, dla tych, którzy na koncercie Black Sabbath nie będą. Dzień zakończyły fajerwerki w drugim końcu fosy oraz miła uroczystość – wręczenie nagrody im. Roberta "Ro-Ro" Roszaka za najlepsze wydawnictwo fonograficzne z gatunku rocka progresywnego w 2015 roku. Otrzymała ją za płytę Love, Fear and the Time Machine grupa Riverside, którą reprezentowali Piotr Kozieradzki i Michał Łapaj.
Rozpoczęty już zdecydowanie wcześniej, bo o 15, drugi dzień festiwalu, obfitował przede wszystkim w niespodzianki pogodowe. Pod koniec występu Perihellium nad Toruniem zawisły czarne chmury, zerwał się porywisty wiatr i zaczęło padać. Spowodowało to mającą prawie trzy kwadranse obsuwę. Nie wpłynęło to na szczęście na sceniczną formę muzyków. Pierwsze trzy występujące tego dnia kapele, parające się cięższą, bardziej progmetalową stylistyką, w swoich ponad godzinnych setach pokazały spore umiejętności. Cieszyły „powroty” FractalMind z albumem Stainless, i „przemeblowanego”, wszak już tylko z Gerardem Wróblem grającym na płytach grupy, Perihellium. Abstrakt nie tylko zaintrygował mającym na siebie pomysł wokalistą Krzysztofem Podsiadło, ale też przykuwającą uwagę tancerką dopełniającą finał ich występu.
Najlepsze miało jednak dopiero nadejść wraz z występem jedynego zagranicznego artysty tegorocznego festiwalu – walijskiej Karnataki. I nadeszło. Gdy tylko muzycy rozpoczęli od Road To Cairo poprzeczka natychmiast poszła zdecydowanie wyżej. Rudowłosa Hayley Griffiths, okazała się nie tylko świetną wokalistką, ale przede wszystkim scenicznym wulkanem energii. Nie ukrywam, że przybyłem do Torunia głównie dla nich. I nie żałuję. Prawie dwugodzinny set zdominował ostatni, zagrany absolutnie w całości, piękny Secrets Of Angels. Wybrzmiały zatem między innymi urocze Fairytale Lies i Feels Like Home. Tej ostatniej kompozycji chyba miało nie być. Widząc jeszcze przed koncertem leżącą na scenie setlistę byłem nieco rozczarowany jej wykreśleniem. Być może muzykom tak bardzo spodobał się koncert, że postanowili zmienić zdanie. Nieważne, cały występ zakończyła ich wersja Zeppelinowego Kashmir zagrana z rockowym pazurem. Najlepszy występ festiwalu. Bez dwóch zdań. Po krótkiej przerwie kończył po nich dzień Władysław Komendarek. Ale to już była zupełnie inna liga. Kosmiczna. Niezwykły człowiek, artysta, samotny na scenie z okalającym go sprzętem. Ubrany nieziemsko, oddany każdemu generowanemu dźwiękowi. Były nowe kompozycje, hołdy dla zmarłych muzyków i… unoszący się nad wszystkimi hipnotyczny klimat.
Trzeci dzień imprezy wypadł chyba najskromniej. Przynajmniej ja czułem, że to co najistotniejsze już za mną. Choć ciekawych dźwięków nie zabrakło. Keep Rockin’ przypomniał w połowie numery ze swojego debiutu Into the Unknown, były jednak i rzeczy starsze oraz te zapowiadające nowy album. Z wszystkich festiwalowych kapel wypadli chyba najbardziej… blues rockowo. Mający na swoim koncie już sporo wydawnictw warszawiacy z Love De Vice zaskoczyli gościnnym, wokalnym udziałem siostry Pawła Graneckiego, ledwie 19 – letniej Katarzyny, gorąco przyjętej przez publiczność. Panowie z Brain Connect po raz kolejny potwierdzili, że są wysokiej klasy instrumentalistami, niemniej ich koncert w blasku palącego słońca, wypadł nieco leniwie. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie natomiast leszczyński Retrospective, który od czasu debiutanckiej EP-ki Spectrum Of The Green Morning zrobił duży postęp. Swego czasu traktowani jako uboższa wersja Riverside, dziś na scenie potrafią zrobić użytek z dwóch gitar, a sam Jakub Roszak, do którego kiedyś niezbyt byłem przekonany, zaimponował swobodą i scenicznym luzem oraz wokalną pewnością. I nie przeszkadzało, że w drugiej części dwugodzinnego występu (okraszonej animacjami) podpierał się kartką z tekstami. Bo były to rzeczy zupełnie nowe. Siedem premierowych kompozycji zapowiadających nowy album. Płytę, na którą już czekam z dużą ciekawością. Jeden z najlepszych koncertów imprezy.
Cóż, czas na króciutkie podsumowanie. To festiwal robiony przez pasjonatów i dla pasjonatów. Pewnie że mu daleko do znanych letnich progresywnych festów, takich jak Night Of The Prog, Burg Herzberg, czy Be Prog. My Friend. Nie szkodzi, ten nasz ma już swoją sporą tradycję, klimat i oddanych bywalców. I wierzę, że z każdą kolejną edycją będzie zyskiwał na atrakcyjności.