ArtRock.PL: W przeciągu ostatnich dwóch lat zagrałeś w Polsce dwa razy – we Wrocławiu i Inowrocławiu. Dzisiaj jest trzeci raz. Muszę przyznać, że Twoje miłe, opublikowane na blogu, słowa o Wrocławiu były dla wielu osób powodem do wielkiej radości.
Steve Hackett: Bardzo mi miło. To piękne miejsce. Nie zawsze jesteśmy tak rozeznani z tym, co się dzieje, a wtedy było niezwykle świątecznie. Działo się tak wiele i wszystko sprawiało wrażenie naturalnie wplecionego w strukturę miasta. Działo się tak wiele jednocześnie i wszystko okazało się możliwe do zorganizowania. Pomysł z pięcioma tysiącami gitarzystów w jednym miejscu był bardzo ambitny. Nigdy w życiu nie widziałem tylu gitarzystów w jednym miejscu.
AR: Był to prawie rekord świata.
SH: Myślę, że był to rekord.
AR: Nie, niestety się nie udało. Nie było wystarczającej ilości gitarzystów. Wciąż jednak jestem pełen podziwu dla Twojego podejścia. Większość muzyków zwykle widzi tylko hotel i miejsce, w którym grają.
SH: Zazwyczaj jest dla tego powód, jak dzisiaj. Ja byłem w Warszawie, ale to jest pierwsza wizyta Jo (narzeczona Steve’a – przyp. red.). Wyruszyliśmy z Rzymu bardzo wcześnie, żeby tu szybko dotrzeć. Wszystko było jak do tej pory częścią harmonogramu, więc nie mieliśmy czasu żeby rozejrzeć się nawet po parku. Jednak, jeśli wstaniemy jutro bardzo wcześnie, to będziemy mieli okazję powiedzieć „cześć” miastu.
AR: A czy ciągle czerpiesz przyjemność…
SH: …z grania na żywo?
AR: Tak.
SH: Oczywiście. Zawsze jest obawa czy wszystko będzie dobrze ze sprzętem, więc zawsze trzymamy kciuki. Myślę, że kiedy wszystko wypada dobrze na żywo, to atmosfera jest odczuwalna. Możesz poczuć więź z widownią, a także z zespołem niezależnie od tego czy jest to trio, czy pełny, sześcioosobowy, rockowy skład. Nie mogę się doczekać wspólnego grania z Randym Breckerem, już dzisiaj wieczorem. Nigdy wcześniej z nim nie grałem. Myślę, że zagramy jeden utwór Hendrixa, czego również nigdy nie robiłem. Będzie to lekka improwizacja i odskocznia od reszty.
AR: Występy w Polsce nie były jedyną okazją usłyszenia Twojej scenicznej strony. Wydałeś niedawno nowy album koncertowy – „Live Rails”. Jak dla mnie to jedna z Twoich najlepszych płyt.
SH: Myślę, że to najlepsza rockowa koncertówka, jaką nagrałem. Jest coś w sposobie, w jaki mój obecny zespół gra materiał, niezależnie od tego czy mój czy Genesis. Mówiąc „zespół” mam na myśli sześcioosobowy skład, z którym jeździłem obecnie w trasę i nagrałem „Live Rails”. Mają wyjątkowe wyczucie tej muzyki i wkładają w nią swoje osobowości.
AR: Twój perkusista, Gary O’Toole, to bardzo interesująca postać. Ma swoją szkołę muzyczną…
SH: Zdecydowanie. Ma swoją szkołę dla perkusistów, swego czasu uprawiał sztuki walki. Historia jego rodziny związana jest z show biznesem, telewizją. W pewnym sensie Gary jest podobny do Phila Collinsa, ponieważ czuć, że zdecydowanie rozwija się na scenie. Grał już w wieku 4 lat. Jest zatem w pewnym sensie związany ze mną, gdyż sam grałem już jakieś melodie na własne sposoby mając 4 lata. To się ma we krwi.
AR: Powiedziałeś kiedyś, że utwory z „Out of the Tunnel’s Mouth” wypadły lepiej koncertowo niż studyjne wersje. Czy była to kwestia drobnych korekt, a może po prostu siły występu na żywo?
SH: Granie na żywo jest zupełnie inne. Wersje na płycie mają inną energię. To wynik wielu, nałożonych na siebie ścieżek, a wersje live mają coś ekscytującego. Czasami próba złożenia wszystkiego jest dość desperacka. Zdarzało się, że nagrywając z Rogerem Kingiem odkrywaliśmy nagle, że mamy 200 ścieżek. Tak działa rock. A to dlatego, że Roger lubi traktować rzeczy oddzielnie podczas miksowania. Nawet takie jak tamburyn czy trójkąt. I to sprawdza się na albumie, a komputery na to pozwalają. Granie na żywo to redukcja i wzmocnienie. Masz głośność, publiczność oraz muzyków, którzy nie zawsze traktują materiał w stu procentach z szacunkiem, tylko pozwalają sobie na pewną dozę wolności. Dzisiaj chyba coś podobnego się stanie z akustycznym występem. Miejmy nadzieję, że nagłośnienie się sprawdzi.
AR: Przez Twoje zainteresowanie muzyką akustyczną zawsze mnie intrygowało czy znasz muzykę jednego z moich ulubionych gitarzystów - Badena Powella.
SH: Znam jego albumy. Często grał bardzo brazylijsko, ale też pozwalał sobie na bardziej klasyczne rzeczy.
AR: Grywał też Chopina.
SH: Wiem. To niesamowite. Myślę, że Baden był bardzo utalentowanym muzykiem. To naprawdę coś wielkiego, żeby wyrobić sobie taki charakter tylko przy użyciu gitary klasycznej, ponieważ nie ogłuszysz ludzi dźwiękiem. Musisz ich skusić czymś innym. Musisz tryskać emocjami. Oczywiście zdarzyło mu się nagrać kilka równie pięknych rzeczy z orkiestrą i połączyć wiele aspektów muzyki. Wydaje mi się, że Powell nagrał coś opartego na Orfeuszu, ale nie pamiętam tytułu tego albumu. Mój znajomy go miał i bardzo chciałem to od niego pożyczyć. Było tam mnóstwo dramatyzmu. Czasami róg w orkiestrze wydaje się trafiać prosto do podświadomości. Tak jakby była to muzyka z głębi ziemi. Zawsze postrzegałem instrumenty muzyczne, jako bardzo magiczne same w sobie. Zwłaszcza te akustyczne. Kocham muzykę elektryczną za to, co może zdziałać, ale akustyczna może być bardzo, bardzo potężna.
AR: Przejdźmy do tematów związanych z historią. Jak postrzegasz swoją przeszłość z Genesis z perspektywy mijającego czasu?
SH: Zanim dołączyłem do Genesis, widziałem ich na żywo i pomyślałem, że nigdy wcześniej nie grałem na żywo z żadnym zespołem. Nagrałem jeden album z czymś, co zwało się Quiet World, więc miałem dość małe doświadczenie nagraniowe. Jednak moje podejście do tego, co może zrobić zespół było bardzo idealistyczne. Miałem taką myśl, że nie powinno być różnicy między tym, co może grupa a tym, co może orkiestra. Wydawało mi się, że paleta kolorów ciągle się rozszerzała wraz z rozwojem instrumentów klawiszowych. Zależało mi też, żeby Genesis miało dobre światła sceniczne i wizualizacje i nie polegało kompletnie na muzyce. Kiedy masz utwory opowiadające historię, to potrzebujesz rzeczy wskazujących, do czego wszystko zmierza. W pewnym momencie Genesis zaczęło eksperymentować i kierować się trochę bardziej w stronę elektrycznych rzeczy. Zawsze robili to w pewnym stopniu, ale myślę, że gitary w Genesis bardziej skupiały się na kilku warstwach dwunasto-strunowych gitar i mniej na elektrycznych. Elektryczne gitary pojawiały się na scenie gościnnie. A ja wtedy uważałem siebie w pierwszym rzędzie za „elektrycznego” gitarzystę. Na szczęście kochałem muzykę akustyczną i miałem 12-strunową gitarę. Myślę, że zespół szukał wtedy kogoś, kto mógł grać bardzo różnie. Miałem trzy wersje tego dla siebie. Muzyka mogła być melodyjna i idylliczna albo awangardowa i eksperymentalna. Mogła być też bardziej bluesowa. Kiedy grałem swoje pomysły dla Genesis podczas przesłuchania z Peterem i Tonym (Peterem Gabrielem i Tonym Banskem – przyp. red.) wydawali się oni wymieniać między sobą idee, więc spytałem: „Które z tych podejść by was najbardziej interesowały?”. Okazało się, że najbardziej frapowała ich nastrojowa strona muzyki. Mnie natomiast satysfakcjonowało to, żeby gitara elektryczna była jazzowa, delikatna. Jak Fender Rhodes Piano. Szukali subtelności i delikatności, podczas gdy większość zespołów wtedy myślała o czymś zupełnie innym. Szukali również kogoś, kto byłby partnerem do pisania utworów. A ja nie pisałem wtedy jeszcze zbyt wiele. Byłem bardzo egoistycznie nastawiony do tworzenia… i nie lubiłem śpiewać. Oczywiście Genesis wpasowało się idealnie w moje ideały i wykroczyło ponad wszystko, czego oczekiwałem.
AR: Ciągle jednak mówiłeś o tym, że nie byłeś tak fantastycznym muzykiem jak pozostali. Teraz chyba przewyższyłeś wszystkich…
SH: Tak naprawdę myślałem, że byli ode mnie lepszymi kompozytorami kiedy do nich dołączyłem, ponieważ nigdy wcześniej nie pisałem utworów z innymi. Dlatego musiałem się wiele nauczyć. Z pisaniem muzyki zawsze jest wiele do nauki. Nawet najwięksi kompozytorzy na świecie ciągle się uczą. Dobrze mieć poczucie ograniczenia i zrozumieć, że jest miejsce na rozwój w pisaniu utworów.
AR: Chciałbym Ciebie zapytać też o ponowne pisanie utworów, czyli o „Genesis Revisited”. Mój przyjaciel podejrzewa, że było to zbyt drogie przedsięwzięcie, by powstało z pobudek nostalgicznych i pojawiło się tylko po to, by zaspokoić popyt na rynku japońskim.
SH: Cóż… Na początku sam wszystko finansowałem, ale potem okazało się, że to naprawdę drogi projekt, ponieważ było tak dużo zaangażowanych w to osób, orkiestra i mnóstwo innych rzeczy. Całe szczęście Japończycy byli tym bardzo zainteresowani, więc miałem możliwość dokończenia wszystkiego. Poświęciłem na „Revisited” 18 miesięcy! Kiedy prace były miej więcej w połowie Japończycy powiedzieli: „Damy ci pieniądze, ale czy możemy to dostać za 6 tygodni?”. Więc wstawałem codziennie o szóstej rano i pracowałem po 5 godzin zanim trafiłem na Rogera. Mieliśmy mnóstwo pomysłów. Więc nie było to kierowane przez Japończyków, ale zdecydowanie pomogli.
AR: Jest jeszcze inna historia, związana z tworzeniem albumu, który nie ujrzał światła dziennego do dzisiaj. Mam na myśli to, że zostałeś zaproszony przez Eddiego Jobsona do zagrania na trzecim albumie U.K. Co się stało z tamtym materiałem?
SH: Nie wiem. Zagrałem naprawdę interesujące rzeczy z Eddiem i Johnem Wettonem. Mieliśmy też śpiew kobiety z Bułgarii; jej sample. To był naprawdę ciekawy melodycznie materiał. Być może kiedyś zostanie wydany. Nie wiem, co się z tym wszystkim stało.
AR: Czyli nie użyłeś tego nigdzie w późniejszych utworach?
SH: Nie. To było coś, do czego zostałem zaproszony.
AR: Co myślisz o Peterze Gabrielu? O jego przeszłości i teraźniejszości.
SH: Peter jest oczywiście bardzo ciekawą postacią. Myślę, że był bardzo rozwiniętym kompozytorem już za czasów Genesis. Jednak, jako wokalista odnalazł głębię w głosie dopiero po opuszczeniu zespołu. Wszyscy w Genesis mieliśmy takie uczucie słuchając jego pierwszych, solowych dzieł. Zwracaliśmy uwagę na to jak jego głos był świetnie nagrany. Kiedy zaśpiewał ponownie niektóre utwory Genesis czuć było, że jego głos się polepszył. Więc oryginalne tonacje nie były zawsze dla niego korzystne. Rozwinął się pod każdym względem. Warto wspomnieć też jego polityczne i humanitarne projekty, dzięki którym obdarzany jest szacunkiem zarówno przemysłu muzycznego jak i publiczności. Za to, że wychyla się przed szereg i robi niesamowite rzeczy.
AR: Wielu muzyków wspiera różne organizacje, a on je tworzy. Również pomaga wielu afrykańskim artystom.
SH: O tak!
AR: Czego dzisiaj lubisz słuchać?
SH: …
AR: Trudne pytanie?
SH: Trochę trudne. Są zespoły, które bacznie obserwuję i bardzo lubię… Lubię Muse. Podobał mi się album „Resistance”, był bardzo ciekawy. W jednej minucie mógł być rockowy, a w następnej przepełniony muzyką klasyczną. Wpływy zostały też bardzo zaakcentowane. To muzyka wykorzystująca technologię i bardzo emocjonalny wokal. Więc to jeden z zespołów… Ostatnio współpracowałem z wieloma muzykami. Wszyscy wydają się tworzyć fantastyczne rzeczy. Na przykład Steven Wilson z Porcupine Tree. Pracuje on teraz nad solowym projektem, w który jestem zaangażowany wraz Nickiem Beggsem. Współpracuję też z Garym Husbandem, który gra na perkusji w Level 42 i na klawiszach z Johnem McLaughlinem. Nagrywamy teraz jazzowy album, zatytułowany „Dirty and Beautiful”. Występują tam John MacLaughlin, Alan Holdsworth i inni gitarzyści jazzowi, bardzo biegli w swoim fachu. Grałem też z Robem Reedem z Magenty. To też była bardzo ciekawa sprawa. Zaprosili mnie do zagrania w jednym ślicznym utworze, gdzie zagrałem na gitarze klasycznej bardzo wysokie dźwięki. Więc musiała być to wycięta gitara (z „cutawayem”). Nie łatwo było to zagrać dobrze. Również Nick Beggs pracuje nad nowym materiałem. Nie wiem czy zostanie wydany, jako jego solowy album, ale zaprosił mnie do współpracy. Nagle wydaje się, że brytyjscy muzycy znowu kwitną i wszystko wydaje się jak powtórka z eksplozji lat 60. i 70. Jest post-progresyw, post-pop, post-punk. Wiele osób, które osiągnęły sukces w bardzo popularnych zespołach nagle stanęło i powiedziało do siebie: „Co naprawdę chcielibyśmy zrobić?”. I teraz tworzą naprawdę zaskakującą muzykę, bardzo wymagającą i piękną. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko dzieje się w jednym momencie. Nie wiem, dlaczego. Podejrzewam, że trudniej jest dzisiaj wkroczyć na rynek i od razu mieć zagwarantowany jakiś poziom sprzedaży. Muzyka została zepchnięta na margines. Muzycy zmieniają nastawienie i zaczynają znowu traktować muzykę, jako pasję jako swoje hobby. Od profesjonalizmu do miłości do tego, co robisz. Muzyka nie może stać w miejscu. Nie ma już miejsca na zastój.
AR: Jak to mówią – stagnacja to regresja. Zostawmy zatem na chwilę muzykę i przejdźmy dalej. Jakie są Twoje inne pasje? Co robi Steve Hackett kiedy wraca do domu i ma trochę wolnego czasu?
SH: Nie mam aż tak dużo wolnego czasu, jak kiedyś, ponieważ pracujemy nad wieloma rzeczami. Zatem kiedy wracam do domu i nie jestem zbyt wycieńczony biorę się za jakąś książkę, często o poranku. Nie mam zbytnio czasu na telewizję i radio, jak kiedyś. Powoli zaczynam mieć przeczucie, że zegar tyka i jestem tego świadom cały czas. Osiągasz pewien wiek, kiedy obawiasz się, że życie ci się wymknie. Nie możesz już mieć sklepu, ale możesz w nim pracować. Tak to postrzegam… Poza tym lubię bardzo spacerować. Jestem także bardziej niż kiedykolwiek zafascynowany historią. Ciekawi mnie niemalże wszystko, o ile mogę zdobyć dobre książki. Jeżeli już jednak oglądam telewizję, to jedyną rzecz, która mnie może zaciekawić są filmy dokumentalne z pogranicza geografii i historii. To były tematy, które mnie najbardziej interesowały, kiedy byłem bardzo młody… Bardzo lubię poezję, filmy. Jestem bardzo zafascynowany tym, co może zrobić jeden człowiek żeby wpłynąć na świat, w którym żyje. Uważam, że każdy może być ważny. Nie tylko dla innych, ale i dla siebie samego. To w dużym stopniu kwestia tego, co czerpiesz z życia.
AR: Teraz też czerpiesz z życia – związałeś się…
SH: I niedługo bierzemy ślub. Czuję się bardzo zaszczycony, że mam tak oddaną i cudowną partnerkę jak Jo. Pracujemy razem nad wieloma rzeczami… Jestem bardzo szczęśliwy.
AR: A masz jakieś ulubione filmy?
SH: Bardzo lubię Cinema Paradiso.
AR: Pamiętam, że niegdyś grałeś temat z tego filmu.
SH: Było tam bardzo dużo pięknych melodii, ja grałem tylko jedną przez pewien czas. Kiedy pierwszy raz ją słyszysz zagraną „mono” na pianinie myślisz, że to brzmi OK. Nie możesz jednak sobie wyobrazić jak wszystko się rozwinie. Tak czasem działa muzyka – zaczyna się od małych dźwięków, a jak ci się poszczęści, skończy na prawdziwej symfonii.
AR: Czy było coś, co musiałeś poświęcić dla muzycznej kariery?
SH: Myślę, że żeby grać na żywo zawsze musisz być przygotowany na to, że nie zawsze będziesz nieskazitelny. Może się zdarzyć, że podłączysz gitarę i nie zadziała albo po prostu pęknie struna. Przez całe muzyczne życie zawsze coś będzie się działo. Tak już po prostu jest. Możesz być idealistą, ale ważnym jest też by być realistą. Kiedyś Phil Collins powiedział coś bardzo trafnego: „ważną rzeczą jest, żeby czerpać radość z grania na żywo”. On jest perfekcjonistą, ale i realistą. Musisz być tak dobry jak możesz być w danym momencie. A potem przychodzi czas, żeby wrócić do domu i się przewrócić.
AR: A jaki będzie Twój kolejny moment? Szykujesz nowy album?
SH: Pracuję nad nowym albumem. Jak na razie prezentuje się naprawdę dobrze. Myślę, że zakończę pracę za kilka tygodni… Albo nawet za kilka dni. Zawsze, kiedy siedzisz przed komputerem marzysz, żeby wyszło dobrze. To może zająć 5 minut albo 5 dni. Taka jest natura technologii.
[rozmawiał Roman Walczak]
Chciałbym podziękować za pomoc w przygotowaniu i przeprowadzeniu wywiadu Jo Lehmann, Tomkowi Kamińskiemu, Wojtkowi Kapale, Markowi Hofmanowi, Łukaszowi Modrzejewskiemu, Tomkowi Ostafińskiemu oraz Dominikowi Koniecznemu.
Foto: Marek Hofman