Pod koniec kwietnia po raz kolejny do Polski ma zawitać Steve Hackett. Tylko miejsce moim zdaniem wybrał niezbyt fortunnie. Wrocławska „Orbita” to blaszak o akustyce starej pralki. Mam jednak nadzieję, że jego dźwiękowcy jakoś poskromią ten przybytek. W każdym razie ja się wybieram sprawdzic, jak im się to uda.
A koncerty Hacketta to fajna sprawa. Widziałem go na żywo w Krakowie w jesieni 2003 roku, mam sporo jego wydawnictw koncertowych z „Live Archives 70, 80, 90s” i „The Tokyo Tapes” na czele. Zawsze jest to dużo dobrej muzyki. Ten artysta na żywo sprawdza się jak najbardziej.
Świeżo wydany dwupłytowy „Rails” ma nieco podobny charakter jak wspomniane „The Tokyo Tapes” – czyli raczej przekrojowy, obejmujący praktycznie całą karierę solową i nie tylko. Oczywiście obecny skład zespołu Hacketta nie jest tak imponujący jak ten z koncertów japońskich, ale kto powiedział, że tylko gwiazdy umieją grać? I jakby nie było też mamy tutaj jedną (byłą) gwiazdę – Nick Beggs – lider i wokalista Kajagoogoo. A że przy okazji to znakomity basista to już inna sprawa.
„Rails” może nie jest tak obszerne jak „Live Archives”, efektowne jak „The Tokyo Tapes” czy tak spójne jak „Somewhere In South America”, ale na pewno jest to wydawnictwo godne uwagi. Co łatwo zauważyć – znalazło się na nim spor utworów z ostatniej płyty artysty – „Out of The tunnel’s Mouth”. I tak dobre, ale tu, w tych wykonaniach koncertowych jeszcze zyskały. Pierwsza płyta jest raczej poprawna, niż porywająca, jednak zestaw utworów, które się na niej znalazły jest bardzo przyjemny i tak samo się tego słucha – jest min. „Serpentine”, czyli jedna z najładniejszych piosenek, jakie Hackett napisał, bardzo dobre wersje „Every Day”, „Emerald And Ash”, „Ace of Wands” i „Tubehead”… napisałem, że tylko poprawna? Chyba jest jednak dużo lepiej niż poprawnie. Inna ścieżka, że w pewnym momencie (Pollution C/ The Steppes/ Slogans) koncert nieco traci na dynamice. Natomiast drugi krążek z tego zestawu – to mimo wszystko całkiem inny kaliber, przede wszystkim dużo utworów Genesis – na przykład „Firth of Fifth” w całości, a nie tylko we fragmentach, jak to zwykle Hackett grywa, poza tym fragmenty z „Lamb Lies Down…”, „The Trick of A Tail”, „Wind & Wuthering” – samo gęste jak mawia nieodżałowanej pamięci Kolega Magister Tarkus. Ale dwie rzeczy mogą wzbudzać pewne kontrowersje – wokale i jak to zagrano. Ten za mikrofonem – faktycznie, nie do końca pasuje do tego repertuaru, jednak można się przyzwyczaić. A co do wersji – można się czepiać, że zbyt przypominają swoje studyjne pierwowzory. Ale będąc na koncercie chce się raczej usłyszeć to tak jak to Genesis drzewiej je grało, bo Genesis już raczej nie będzie i w innym wykonaniu, powiedzmy autorskim, już nie usłyszymy. Czyli cieszmy się tym, co mamy. Gdybym na koncercie Hacketta usłyszał takie wersje „Blood on The Rooftops”, „Firth of Fifth” jakie mamy na „Rails”, byłbym bardzo zadowolony. Poza tym Hackett ma Roba Townshenda na dmuchanych, a w Genesis nie było na etacie nikogo od dęciaków.
Na pewno „Rails” nie jest najlepszym koncertowym albumem w karierze Steve’a Hacketta, ale i tak jest więcej niż dobry, średniej mu nie zaniża. Sporo utworów, szczególnie z drugiej płyty wykonano po prostu porywająco. Fanów raczej pewnie zachęcać nie muszę, bo oni to i tak łykana bez większej agitacji. Jednak nawet dla początkujących może być to ciekawy wstęp do zawarcie bliższej znajomości z twórczością tego wybitnego muzyka.