ArtRock.pl: Jak doszło do założenia przez Ciebie niezależnej, międzynarodowej wytwórni płytowej MoonJune w 2001 roku, promującej progresywnych muzyków jazz-rockowych z niemal całego świata? Stworzenie labelu musiało być dla Ciebie raczej trudnym zadaniem?
Leonardo Pavkovič: W zasadzie nie było to trudne zadanie, jako że nie miałem żadnego planu. Czegokolwiek bym nie robił w życiu, przyrównuję to do ostatniego okresu twórczego Johna Coltrane'a i jego duo z grającym na bębnach Rashiedem Alim. Bo to właśnie gra tego ostatniego – niepowściągliwie temperamentna – odpowiada mojemu szaleńczemu rytmowi życia. Tak właśnie postrzegam swoje życie. Gdy mieszkałem we Włoszech, zajmowałem się zupełnie innymi rzeczami. Gdy przyjechałem tutaj [do Nowego Jorku], zajmowały mnie rzeczy również kompletnie odmienne. Zacząłem parać się muzyką. Wszystko działo się wskutek jakiegoś magicznego przypadku. Być może tak właśnie miało być, sam nie wiem. Gdy otworzyłem wytwórnię, nie miałem dystrybutora, biznes planu, ani prawnika od branży rozrywkowej. Brakowało mi więc wszystkiego, co powinien mieć normalnie funkcjonujący label. Chciałem po prostu pomóc kilku przyjaciołom. Legendarnego Eltona Deana znałem od połowy lat 80. i gdy skrzyknąłem muzyków, aby nagrali Soft Works Abracadabra, wszystko niespodziewanie dobrze poszło. Nie wiem, jak to się stało. [Elton Dean] zapytał mnie, czy mogę pomóc przy wydawnictwie koncertowym angielskiego gitarzysty awangardowego Marka Hewitta, który również grał krótko w Gongu. W latach 80. tworzyli razem Soft Heap. Zgodziłem się mu pomóc. Znałem się co nieco na interesach, ponieważ pracowałem wcześniej w przemyśle graficznym zaopatrywanym w zamówienia w Nowym Jorku, toteż orientowałem się, ilu klientów i ile zleceń przyjmuje się w muzycznym biznesie. I tak zostałem zaangażowany jako osoba odpowiadająca za stronę graficzną wydawnictwa jazzowego Jazz Magnet u boku bardzo dobrze znanego publicysty nowojorskiego Jima Eigo. Powiedziałem wówczas w rozmowie z Eltonem Deanem, iż pomogę mu znaleźć label, ba!, doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, gdy samemu taki założę. Z konieczności niesienia pomocy przyjacielowi po fachu zaprzyjaźniłem się z dwiema formacjami włoskimi: Finisterre i DFA. Pierwszą z nich poznałem już wcześniej. Wraz z menedżerem, basistą i wokalistą Fabio Zuffantim zorganizowaliśmy im tournée po Meksyku, nie znając nikogo w tym kraju. Nigdy wcześniej nie zajmowałem się angażem zespołów muzycznych w Meksyku. Będąc na festiwalu spotkałem kilku ludzi, a jako że mówię płynnie po hiszpańsku, to dogadałem się z tymi Meksykanami. Finisterre był popularnym zespołem i załatwiłem im tam dziewięć koncertów. Ostatecznie wydałem ich koncertowy album, zatytułowany Live at the Progday (1997), z jednym dodatkowym utworem, i to była druga płyta, jaką w życiu wydałem. W czerwcu 2000 przypadkiem wybrałem się na NearFest – dobrze znany festiwal rocka progresywnego. Menedżer Finisterre powiedział, że pracował już przy festiwalu tego typu w USA – tylko dwie godziny drogi od Nowego Jorku – o którym nigdy wcześniej nie słyszałem. Zaproponowałem mu nocleg w Nowym Jorku, gdyby tylko zechciał się nań wybrać. Byłaby to świetna okazja, by spotkać się po dłuższym czasie. Nie przyjechał, ponieważ jego matka była wówczas naprawdę bardzo chora i wyszedł z propozycją odstąpienia biletu, na co zrazu przystałem. Mój syn był wtedy malutki, miał kilka lat. Powiedziałem żonie, żebyśmy pojechali. Obiecałem, że zarezerwuję miejsce w przyjemnym hotelu z basenem. Był koniec czerwca, gdy się wybrałem na ten festiwal. W ciągu dwóch dni przysłuchiwałem się dziesięciu zespołom. Zespół grający pierwszego dnia festiwalu jako drugi w kolejności, czyli DFA, po prostu zwalił mnie z nóg. Z uwagi na to, że mówię po włosku, gdyż jestem również po części Włochem, spotkaliśmy się po koncercie i od razu zaprzyjaźniliśmy. Kilka miesięcy później powiedziałem, że zakładam label i chciałbym wydać ich studyjny album. Natomiast Finisterre od dłuższego czasu nic nie nagrali i rozpadli się. Powstała nowa grupa o nazwie La Maschera di Cera. Album o takim samym tytule był trzecim w mojej karierze wydawcy płyt. Praktycznie zacząłem od zera, nie mając najmniejszego, konkretnego pomysłu na to, co teraz robię. Wtem w moim życiu wydarzyły się pewne rzeczy. Odszedłem od poprzedniej firmy graficznej. Niemal przeprowadziłem się do Singapuru (Indonezja). W tzw. międzyczasie wydałem płytę miejscowego (czyt. nowojorskiego) tria – Tripod. Wtedy zaprzestałem na kilka lat wydawania płyt, ponieważ nie wiedziałem, co dalej robić. W końcu powiedziałem sobie, iż nie lecę do Singapuru i zostaję w Nowym Jorku. Pomogłem przy okazji mojemu przyjacielowi i znanemu producentowi z nowojorskiej wytwórni Big Walt, Neilowi Weissowi, który w latach 90. był moim klientem, gdy robiłem dla niego grafikę. To on wpadł na pomysł, by wypuścić na rynek składankę utworów Jaco Pastoriusa w wykonaniu innych muzyków. Połowa kompozycji została zebrana z istniejących już płyt nagranych dla wytwórni, a pozostałe sześć lub siedem – nie zostało nigdy wcześniej opublikowanych. Albo były to bonusy do płyt, albo nagrania zarejestrowane na żywo. A Tribute to Jaco Pastorius – Gospel for J.F.P. III był moim piątym wydawnictwem, w tym trzy przypadły na rok 2001, jedno na 2003 i również jedno na 2005, co nie wskazywało, bym był wówczas nader aktywnym producentem. Niemniej już wtedy zająłem się bookowaniem koncertów zespołów w Japonii, co jest zupełnie innym przedsięwzięciem. Wówczas powiedziałem sobie, iż założę label. To właśnie wtedy zająłem się menedżerką Soft Machine Legacy. Tuż po odejściu Allana [Holdswortha] byliśmy gotowi do nagrania nowego materiału, jako że popyt na kolejny album Maszynistów w Europie był duży. Odbyliśmy wielkie tournée, zagraliśmy trzy koncerty we Francji i osiem lub dziewięć we Włoszech. Wcześniej daliśmy popis w Holandii i cztery kolejne w Anglii. Zasugerowałem, aby wydać album z koncertowymi nagraniami z trasy Soft Machine Legacy, zarejestrowanymi w Zjednoczonym Królestwie przed letnimi występami we Włoszech i Francji. Powiedziałem, aby zrobić, na przykład, limitowaną edycję albumu live o nakładzie tysiąca egzemplarzy, czyli ilości, która się na pewno sprzeda. W małym miasteczku w hrabstwie Kent opodal Canterbury o nazwie Deal miał się odbyć jeden z występów. Mieliśmy go zarejestrować na profesjonalnym, wielościeżkowym rejestratorze dźwięków. Tydzień przed przewidywanym występem show w Deal odwołano i w ten sposób zostaliśmy pozbawieni jedynej możliwości rejestracji nagrań na żywo z koncertu, który się nie odbył. Potem w systemie stereo nagraliśmy parę innych koncertów. Jednym z nich był gig zarejestrowany w Zaandam. Zgodziliśmy, aby go sprzedać w całości jako jeden monolit bez cięć. Tak właśnie powstał album Soft Machine Legacy Live In Zaandam, podyktowany przejściowym impulsem mój album numer sześć. W rzeczywistości nie chciałem go wydać. Wyprodukowałem go we Francji nakładem Musea Records. Powiedziałem gościowi, że pokrywa koszty tłoczenia i zostawia sobie 100 płyt celem ich sprzedaży, a mnie wręcza 500 egzemplarzy do zbycia podczas trasy koncertowej. Rzeczywiście sprzedaliśmy wszystkie 500 sztuk. Bernard Gueffier z Musea Records sprzedał równie szybko swój zapas płyt. A Japończycy poprosili o 500 krążków. Zwróciłem się więc do Bernarda tymi słowy: „wyprodukujmy kolejny tysiąc egzemplarzy”; po czym się poprawiłem i rzekłem do niego – „dlaczego by nie podwoić tej liczby i zrobić dwa tysiące płyt, skoro mógłbym liczyć również na sprzedaż pozostałych wydanych przeze mnie tytułów?”. Wytłoczył dwa tysiące. Jedyne trzy tysiące płyt i żadnej więcej. Gdy wróciłem do USA, popyt za oceanem wzrósł. Zwróciłem się więc ponownie do wytwórni z prośbą o dotłoczenie kolejnego tysiąca egzemplarzy w ramach edycji limitowanej niniejszego wydawnictwa. Sam zrobiłem tysiąc, ale sprzedały się bardzo szybko. Live In Zaandam było jednym z moich pierwszych wydawnictw Soft Machine Legacy – wspaniały, choć nie najlepiej udźwiękowiony występ. Również nie jest to najlepszy tytuł ostemplowany nazwą MoonJune, która jest znana z tego, iż wypuszcza na rynek zazwyczaj bardzo dobre krążki. To był jedynie chwilowy spadek jakości ze strony wydawnictwa. Gdy skończyło się lato, pojechaliśmy, tj. Elton Dean i ja, do Londynu, aby nagrać album Soft Machine Legacy.
AR: Nie jest on wcale taki zły.
LP: Tak. Po prostu potrzebowaliśmy czegoś, co można sprzedać na koncertach. Gdybyśmy podeszli do tego w inny sposób, pewnie okazałby się znacznie lepszy, ale taka akurat była okoliczność. Od tamtej pory zająłem się na poważnie wydawaniem albumów. Dotychczas moje wydawnictwo wypuściło na rynek 84 albumy plus dwa inne opublikowało na licencji MoonJune. Nie wiem już, jak to się wszystko zaczęło i wciąż nie mam sprecyzowanego konceptu co do działalności mojego biznesu wydawniczego.
AR: Byłeś producentem płyt takich znamienitych zespołów i artystów, jak Soft Machine, Allan Holdsworth czy Stick Men, by wymienić jedynie kilku z nich. Pewnie masz zatem jakieś ciekawe wspomnienia ze współpracy z nimi i nie tylko…
LP: Mój label to połączenie znanych ludzi świata jazz-rocka i rocka progresywnego – znanych jedynie na obszarze ich kraju, a poza nim już niekoniecznie – oraz artystów zupełnie nie znanych i nie rozpoznawanych normalnie na ulicy. Mam u siebie zespół z Seattle o nazwie Moraine, którego nawet ludzie z rodzimego miasta nie kojarzą. MoonJune to połączenie różnych artystów z różnych stron świata. Jeżeli nawet otrzymuję wiele propozycji współpracy od wykonawców, którzy przesyłają mi nagrania demo – a w przeciągu ostatnich 16 lat było tego całkiem sporo – nie podpisuję kontraktu na ich podstawie. Nie ma takiej możliwości. Rzeczy się po prostu dzieją, nie wiem jak, pewnie za sprawą magii... Jesteśmy wszyscy przyjaciółmi. Albo jesteś już moim dobrym starym znajomym, albo nowym. Tak czy siak rzeczy nie zdarzają się tu z dnia na dzień. Nie załatwiam spraw w taki sposób, że ktoś przychodzi do mnie z demo… Dzieje się to raczej za sprawą magicznego zbiegu okoliczności, niezwykłego splotu wydarzeń. Mam również w pamięci innych muzyków, którym organizuję koncerty i – oprócz Stick Men, Allana Holdswortha, Soft Machine Legacy, a częściowo także Nicolasa Meiera i Dewy Budjana, z którymi zaczynam niebawem tournée – nie mają oni nic wspólnego z moją wytwórnią płytową. Jak już mówiłem, zajmuję się przede wszystkim bookingiem i 98% rezerwacji stanowią zespoły spoza mojego labelu.
AR: Miałem Cię o to zapytać.
LP: Specjalizuję się w bookowaniu koncertów, które, podobnie jak początki działalności MoonJune, jest splotem wydarzeń z domieszką magii. Wszystko, co robię przypomina duet Johna Coltrane'a i Rashieda Alego. Dla mnie wszystko jest kwestią improwizacji, lubię, jak widzisz, różne rodzaje muzyki, ale najlepiej czuję się w muzyce jazzowej, z jaką na co dzień obcuję. W tej muzyce jest to, co naprawdę lubię. Jazz to w końcu wolność improwizacji. Czuję się superkomfortowo, gdy nie wszystko jest do końca w należytym porządku i jest wówczas – jak w jazzie – miejsce na improwizację. Zanim MoonJune ruszyło, życie było dla mnie szkołą przetrwania. Byłem zmuszony improwizować, aby przeżyć. Takie podejście do życia stało się również moim credo w bieżącym życiu zawodowym, co mnie samego cieszy i zamierzam nadal tak żyć.
Rozmawiał: Tomasz Ostafiński