Coś mi się wydaje, że ta płyta będzie dość często słyszana w moim domu nadchodzącą jesienią. Trzy długie kompozycje, każda podzielona na kilka indeksów (razem jest ich dwadzieścia pięć). Płyta mnie zainteresowała, gdy tylko zerknąłem na czasy utworów, gdy zaś przyjrzałem się składowi tej formacji nie pozostało mi nic innego jak zacząć męczyć ją w odtwarzaczu. Sam Tomas Bodin określa te płytę jako concept album, który najprościej można określić jako Rock Operę, składającą się z trzech epickich aktów. Rock Operę opisującą życie pewnego mężczyzny od narodzin aż do śmierci.

I - pierwsza część płyty, to bardzo udany jej fragment. Dzieje się tu naprawdę dużo. Od cichego wstępu, poprzez rozbudowane partie klawiszy i gitar, bardzo interesujący wokal (uwielbiam taki głos), mocną perkusję, samplowane odgłosy z otaczającego bohatera świata i fantastyczne zakończenie ze zmieniającymi się wokalistami (Andersa zastąpiła Pernilla / a może Helene?). Dużo mocnego dobrego grania i dużo czasu do zasłuchania się i przemyśleń. Jest to też najdłuższy utwór na płycie.

A - część druga jest krótsza o niespełna dwie minuty, ale dzieje się w niej równie dużo. Mocno przesterowane gitary na początku, chropowaty wokal i rozbudowane, zagrane z wielkim rozmachem partie instrumentalne. Zamykam oczy i unoszę się w bajkowa przestrzeń. Gdzieś daleko na zachodzie przeleciał statek. To Transatlantic. Pojawia się długa jazzowa zagrywka – spokojna, ale niesamowicie wciągająca – delikatnie szemrząca perkusja, pianino I niepokojąca linia basu. Piękne. Trochę jazzowe, trochę ambientowe. A potem piękne bluesowe zagrania, które można na koncercie wydłużyć do kilkunastu minut. I wokaliza rodem z Pink Floyd.

M - trzecia część jest najkrótsza. Od pierwszej jest krótsza aż pięć minut. I jest równie ciekawa. Dużo śpiewania, częstsze zmiany rytmów, świetna sekcja w siódmej i ósmej minucie. Ostatni najmniej część jest co najmniej tak samo interesująca jak częśc pierwsza. A to co się na tej płycie wyprawia od siedemnastej minuty to po prostu kosmos. Monumentalne zakończenie gdzie wszystkie instrumenty dają z siebie wszystko, a wokalista trzyma ton od 17:34 do 18:06, kiedy to następuje gwałtowne ucięcie dźwięków i do końca płyty (czyli prawie przez czterdzieści sekund) cisza potwornie dzwoni nam w głowie.

Płyta jest ciekawa. Nie jest może zbyt progresywna (czyli nie wnosi czegoś znaczącego i nowego do muzyki z tego kręgu), niemniej jednak nie pozwala o sobie zapomnieć i zmusza (przynajmniej mnie) do kilkukrotnego przesłuchania i zasłuchania się w tę muzykę. Ktoś ze znajomych powiedział, że jest ona czymś w rodzaju „AntyBE”. I nie da się ukryć, że coś w tym jest. BE formacji Pain Of Salvation nie spowodowała u mnie takiego zaciekawienia jak I AM. Podoba mi się też dużo bardziej niż kilkanaście innych płyt z ostatniego okresu. Znajdziemy na niej nawiązania do Deep Purple, Davida Bowiego (z okresu Ziggy Sturdust) czy też The Wall Floydów. Zdecydowanie polecam tę płytę do słuchania na długie jesienne wieczory tego roku. Sam album jest już na liście moich faworytów przy najbliższym głosowaniu na płytę roku.

There is bla-bla-bla-bla
Bla-bla-bla-bla surrounding me