Djam Karet, hmmm....dziwna nazwa, prawda? Jest to pojęcie indonezyjskie, zaczerpnięte z noweli Harlana Ellisona, oznaczające elastyczność czasu, jego nieokreśloność. Takie właśnie miano wybrała czwórka muzyków z Los Angeles w 1984 roku dla swojej nowo założonej grupy.
Mimo, że Djam Karet debiutuje na łamach Caladana nie jest on muzycznym „żółtodziobem”. Amerykanie wydali już dwanaście płyt (sic!). Aż dziw bierze, iż europejscy fani tak naprawdę usłyszeli tą nazwę dopiero po rewelacyjnym albumie „The Devouring” z 1997 roku. Kolejny przykład mozolnego i pracochłonnego pozyskiwania słuchaczy. Tak jak bliżej nieokreślona jest nazwa zespołu i cover art’y zdobiące okładki płyt tak zdefiniowanie muzyki Djam jest niewątpliwie przyczyną bólu głowy niejednego recenzenta. Starsze wydawnictwa zdradzały wyraźne zainteresowanie ambientem, co było przyczyną porównywania DK z Ozric Tentacles. Niesforni muzycy utrudniali jednak skutecznie wszelkie próby zaszufladkowania serwując co chwilę nowe, zaskakujące rozwiązania kompozycyjne. Mimo, że mówiąc o Djam Karet operuje się pojęciami instrumentalnego eksperymentu i malowania dźwiękiem nie należy się zbytnio zrażać. Nie jest to muzyka super wydumana i niedostępna. Tak naprawdę odnajdziemy tu cała paletę art-rockowych (i nie tylko) barw używanych już w przeszłości. Mamy i błękit nieba Pink Floyd i czerwień King Crimson, pomarańcz Tangerine Dream, zieleń Ozric Tentacles czy „feelingowy” koloryt Weather Report. Muzycy po prostu zgrabnie żonglują barwami, mieszają je, co rusz dodając nowe komponenty.
Skupmy się jednak na albumie „New dark age” wydanym ostatnio nakładem Cuneiform Records. Album otwiera lekko jazzujący, utrzymany w średnim tempie utwór, mogący się chwilami kojarzyć z solowymi dokonaniami Dereka Sheriniana czy nawet holenderskiego Anomaly. Niewątpliwą zaletą tracku jest niezły rajd gitarowy. Poprzez senny i psychodeliczny „Eclipse of faith” dochodzimy do najbardziej karmazynowego tracku na płycie - „Web of Medea”. Utwór utrzymany jest w wolnym tempie z mocno akcentującym „wettonowskim” basem okraszonym „rozlewającymi się” planami mellotronowymi. Słyszalne gdzieś w tle charakterystyczne organy dodają całości szczyptę Floyd’owego smaku. Nie ukrywam, iż kawałek ten należy do moich faworytów. „Demon train” to kolejne senne, nieco diaboliczne marzenie. Hipnotyczne bębenki pojawiające się w drugiej części utworu wraz z oprawą elektroniczną przywodzą na myśl złote lata Tangerine Dream. Kolejny numer „All clear” to powrót do estetyki jazzowej. Podkład organowy rodem z lat 70-tych, temat syntezatorowy, który jakoś nachalnie kojarzy mi się z wczesnym Kombi i...rewelacyjne solo gitarowe. Należy w tym miejscu wyraźne podkreślić nietuzinkowe umiejętności pana Hendersona. Słuchając solówek gitarowych stanowiących niewątpliwą ozdobę albumu „New dark age” odnajduję jakby syntezę gry Davida Gilmoura i......Johna Petrucciego z naciskiem na tego pierwszego. Jest to oczywiście wrażenie bardzo subiektywne, spotkałem się jednak z niejedną podobną opinią. Coś w tym jednak musi być. „Raising Orpheus” zaczyna się bardzo spokojnie i nieco kosmicznie. I znowu skojarzenie z Pink Floyd z okresu legendarnego albumu „Meddle”. Utwór rozwija się dość ciekawie, klasyczny podkład gitarowy oraz interesujące zgrywki gitarowo-syntezatorowe. Nie wiem czemu, może dzięki mojej miłości do progmetalu, słyszę tu subtelne analogie z Teatrem Marzeń. Nie, nie. Nie chodzi o ostre riffy i łamańce. Myślę raczej o klimacie i Petrucci’owym brzmieniu. Po sennym przerywniku a la Tangerine Dream w postaci utworu „Kali’s indifference” przechodzimy (dosłownie, gdyż utwory te są w zasadzie połączone) do wspaniałego, utrzymanego w wolnym tempie „Alone with the river man”. Niesamowity klimat i dramaturgia, melancholijna gitara klasyczna, ujmujące plany syntezatorowe, znakomite solo. Ma się ochotę w takich momentach wykrzyknąć „Djam Karet, gdzie byliście przez te wszystkie lata !!!” :-) Doprawdy zacny numer. Po chwili wytchnienia i zadumy dawka muzyki stanowiącej niejako wypadkową Weather Report i King Crimson. W utworze „Going home” słyszymy powrót mellotronowego tematu z „Web of Medea” z nieco innym rozwinięciem i typowo przeciąganą „Frippowską” gitarą. Faktycznie, album zbliża się już ku końcowi i wspomniany temat główny spina niejako całość delikatną klamrą. Na deser mamy jeszcze nieco ponad dwuminutowy „Eulogy” będący jakby przypomnieniem, że Djam Karet to zdecydowanie muzyczny eksperyment i malowanie dźwiękiem.
Oto cały album „New dark age”. Dla jednych twórczość Djam Karet będzie tylko beznamiętną ale sympatyczną „tapetą muzyczną”, dla innych niewidzialnym ale słyszalnym pomostem pomiędzy sennym marzeniem a rzeczywistością. Wydawnictwo powinno jednak spodobać się wszystkim fanom dobrego progresywnego rocka. W każdym razie indonezyjski termin „Djam Karet” nie jest już mi obcy i wywołuje dzięki tej płycie pozytywne i ciepłe uczucia czego i Wam drodzy czytelnicy Caladana życzę.