Jak już kiedyś miałem okazję pisać w którejś z Caladanowskich recenzji, muzyka progmetalowa, wbrew pozorom mieni się wieloma barwami. Znajdujemy to całe spektrum nastrojów, stopni trudności i, co za tym idzie, wymagań stawianych przed potencjalnym słuchaczem. Muzyka autorstwa bohatera niniejszej recenzji adresowana jest głównie do tych amatorów progresywnego „headbangingu”, którzy uwielbiają pławić się w mistrzowsko zagranych technicznych smaczkach, skomplikowanych podziałach i ponurych klimatach. Jednym słowem mamy do czynienia z odmianą progmetalu, której sztandarowym przedstawicielem są Norwegowie ze Spiral Architect, chociaż naleciałości innych bandów w muzyce Zero Hour są również słyszalne.
Zero Hour powołali do życia w 1993 roku przesympatyczni bliźniacy Jasun i Troy Tipton, pochodzący z przepełnionego w swoim czasie thrash’em San Francisco Bay Area (nazywanym przez niektórych San Thrashcisco :-). Po skompletowaniu pełnego składu bracia Tipton przystąpili do pisania materiału na debiutancki album. Niestety tuż przed wejściem do studia, ze względu na nieuleczalną chorobę rąk, klawiszowiec Mike Conner musiał zrezygnować z muzykowania. Przedsiębiorczy bliźniacy wynajęli więc.......dwóch keyboardzistów i to nie byle jakich - Matt’a Guillony (Rush tribute, Dali’s Dilemma) i Phillipa Bennett’a (Starship, Enchant). Powstaje album nazwany po prostu Zero Hour. Ze względu jednakże na kłopoty ze znalezieniem odpowiedniej wytwórni, płyta wydana zostaje własnym sumptem w 1999 roku, stając się z punktu „przebojem” progmetalowego podziemia. Muzyka serwowana przez Zero Hour, już wtedy ponura i bardzo techniczna, mogła przypominać nieco dokonania Dream Theater zawieszonego jakby w innym wymiarze, bardziej „zimnym” i mniej komercyjnym.
Rok 2000 upłynął muzykom na tworzeniu nowego materiału, jednakże jak innego w porównaniu z debiutanckim krążkiem. Troy wspomina: „Byliśmy wtedy bardzo sfrustrowani, problem ze znalezieniem uczciwego wydawcy oraz pewne potknięcia osobiste wywarły zdecydowane piętno na naszej muzyce. Ze względu na brak stałej obsady postanowiliśmy pisać materiał bez uwzględnienia klawiszy”. Jak się później okazało instrument ten pojawia się na nowym krążku, ograniczony jednak do minimum. „Dzieckiem” rzeczonej frustracji staje się właśnie album „The Towers of Avarice”, wydany szczęśliwie nakładem Sensory Rec.
Słuchając po raz pierwszy tej płyty, zostajemy uderzeni niesamowicie skoncentrowaną dawką ekspresji i dramatyzmu. Muzyka wydostająca się z głośników zdaje się emanować nieludzkim chłodem i stechnicyzowaniem. Wrażenie to jednak ustępuje po dokonaniu odpowiedniej syntezy tekstu i muzyki, z którą niewątpliwie trzeba się osłuchać. „The Towers of Avarice” jest concept-albumem opowiadającym o mrocznym świecie, w którym zniewolone społeczeństwo wykorzystywane jest przez maszyny – temat jakby „matrixowski”. Oczywiście pojawia się postać mitycznego „wyzwoliciela” heroicznie podejmującego walkę z systemem. Pomysł nie jest może zbyt oryginalny ale zilustrowany muzyką wypada doprawdy przekonywująco. Niewątpliwie wielka tu zasługa wokalisty Erika Rosvolda, śpiewającego niełatwe linie melodyczne z wielką ekspresją głosem przypominającym.....Ronniego Jamesa Dio. Scenicznie Erik kojarzy mi się raczej z Henry Rollinsem. Ciekawa i barwna osobowość. Na uwagę zasługuje sekcja rytmiczna w osobach perkusisty Mikea Guya i bassmana Troya Tiptona. Tworzą oni niezawodnie działającą machinę zdolną zaspokoić nawet najwybredniejszych znawców tematu. Aby dopełnić obrazu duetu, dodam tylko, że Mike przyznaje się do fascynacji sposobem gry swojego imiennika o dźwięcznym nazwisku Portnoy, natomiast dla Troya muzycznym guru pozostaje Sean Malone. Czyli wszystko jasne:-) Oczywiście nie byłoby muzyki Zero Hour bez gitarzysty Jasuna Tiptona. Doprawdy wielce oryginalny to muzyk. Trudno tu jednym tchem wyrzucić nazwiska gitarzystów mogących kojarzyć się z poczynaniami Jasuna. Gra on bardzo rytmicznie sypiąc jak z rękawa zaskakującymi zgrywkami z basem. Solówki gitarowe są jakby zakamuflowane, pojawiają się przelotnie, grane z kosmiczną szybkością gdzieś w tle utworów. Sam Jasun spytany o swojego ulubionego wioślarza bez zastanowienia odpowiada – Pat Metheny. W tym momencie przykro mi, że jako ignorant technicznej strony „gitarowych harców” nie mogę w bardziej fachowy sposób opisać gry pana Tiptona. Tego trzeba posłuchać. Muzycznie album dzieli się jakby na dwie części. Pierwszą stanowi trylogia „The tower of avarice”, „The subterranean” i „Stratagem”. Utwory te wypływają w logiczny sposób jeden z drugiego. Stanowią skomasowany atak na naszą wyobraźnię i zmysły. Słowo „atak” nie zostało tu użyte przez przypadek. Niesamowita energia „posiekanych” wręcz rytmów oraz wspominana wcześniej ekspresja wokalisty nie ma prawa pozostawić słuchacza obojętnym. Zespół gra tutaj w bardzo charakterystyczny dla siebie sposób. Następujące po sobie frazy są perfekcyjnie powtarzane, a nawet powiedziałbym „mielone”, co ma na celu wprawienie w rodzaj transu, a dla niektórych może być dowodem na zarzut zdehumanizowania muzyki Zero Hour. Moim zdaniem największą dawkę energetycznych riffów odnajdziemy właśnie w „Stratagem”. Gdybym miał komuś przedstawić „Zerowców” posługiwałbym się tym utworem niczym wizytówką. Drugą niejako część płyty stanowią „Demise and Vestige” oraz „The Ghost of Dawn”. Rzeczone dwie części dzieli chwila wytchnienia od niełatwych przecież dźwięków w postaci ballady „Reflections”, gdzie głos Erika najwyraźniej przywołuje na myśl byłego frontmana Rainbow i Black Sabbath. Nie jest to przypadek, gdyż pierwsze miejsce wśród osobowości estradowych szczególnie bliskich Rosvoldowi niepodzielnie dzierży właśnie Dio. „Demise and Vestige” to szesnastominutowa, wielowątkowa, epicka suita zbudowana na bazie odpowiednio wzmocnionego dawkowania ponurego nastroju, który i tak okupuje cały materiał. Erik snując swoją opowieść popycha nas delikatnie w kierunku chwilowych, skoncentrowanych „nalotów” energii, aby po chwili znowu usypiać naszą czujność lirycznym głosem. Muszę się przyznać, że są momenty w tym utworze, które kojarzą mi się z innym, równie niedocenionym i „undergroundowym” przedstawicielem amerykańskiego progmetalu - Kopecky. Płytę oraz fantastyczną opowieść wieńczy rozpływająca się w dźwiękach fortepianu ballada „The Ghost of Dawn”.
Podsumowując, powtarzam raz jeszcze. „The Towers af Avarice” jest znakomitym albumem o zdecydowanie nie komercyjnym charakterze skierowanym do, obawiam się, wąskiej grupy niepokornych „progmetalurgów” nie obawiających się stawić czoła trudnym wyzwaniom. Jestem przekonany, że album ten to tylko początek i ze słonecznej Kalifornii jeszcze dotrze do nas powalająca muzyka pióra przesympatycznych muzyków z Zero Hour.
Ze względu na niebezpieczeństwo nabawienia się przysłowiowego pypcia na moim języku chciałbym jeszcze dodać, iż zgodnie z informacjami uzyskanymi od samego Troya jest już gotowy jeden numer, który znajdzie się na kolejnym wydawnictwie Zero Hour. Liczy on sobie około 16 minut i jest podobno bardzo techniczny i ......zabija. Wooooow.