Pierwszą rzeczą, o której myślę słuchając trzeciej płyty grupy The Who jest to, że jest mój ulubiony album tego bandu. I to zaczynając od okładki a na muzyce kończąc. Dwie oddzielne ramki z przodu pokazują Pete’a Towshenda trzymającego gigantyczny dezodorant pod pachą i Rogera Daltreya w wannie pełnej fasolki Heinz. Na tylnej okładce znajdują się zdjęcia John Entwistle’a z roznegliżowaną modelką, gdyż reklamował zajęcia kulturystyczne oraz Keitha Moona stosującego lek na trądzik z gigantycznej rurki. Są to fałszywe reklamy produktów aprobowanych przez The Who i towarzyszą im zabawne słowa. Reklamy te są również włączone do albumu jako utwory muzyczne. I podobnie jak okładka, „Odorono” i „Heinz Baked Beans” znajdują się na pierwszej stronie albumu, podczas gdy „The Charles Atlas Course” i „Medac” wypełniają stronę B płyty. Grają jak krótkie reklamy, z wyjątkiem „Odorono”. Trwający dwie i pół minuty numer jest najdłuższy, skonstruowany jak prawdziwa piosenka z zabawnym tekstem: „Ale wyraz jego twarzy się zmienił/ Widziała/ Gdy podszedł ją pocałować/ Na tym się skończyło/ Szybko odwróciła się, by ukryć swoje rozczarowanie/ Rozdarła swoją błyszczącą suknie/ Nie mogła stawić czoła kolejnemu pokazowi/ Jej dezodorant ją zawiódł/ Powinna była użyć Odorono”.
Zespół The Who postanowił na „The Who Sell Out” oprzeć koncepcje wokół idei, że słuchasz audycji radiowej Radio London wraz z reklamami. Ponieważ radio nigdy się nie zatrzymuje, wita cię skrzynka głosowa, która w nieskończoność recytuje dni tygodnia, zanim zespół wkroczy w rozkoszną psychodelię „Armenia City in the Sky”. To utwór napisany przez Johna Keene’a, przyjaciela zespołu i przyszłego muzyka Thunderclap Newman. Keene dzieli główny wokal z Daltreyem a gęsty dźwięk organ wraz z zapętloną gitarą podaną od tyłu powoduje, że ten otwieracz jest pierwszorzędnym kwaśnym rockowym numerem. Maszerująca orkiestra czyniąca wiele hałasu to zabawnie zaaranżowany przez Johna Entwistle’a „Heinz Baked Beans”, będący jednocześnie reklamą produktu Heinza. Pierwszy numer napisany przez Townshenda na płycie to „Mary Anne with the Shaky Hand(s)”. Wysoce melodyjna linia uwypukla gitarowe solo Pete’a w stylu flamenco, co pokazuje, że jest on nie tylko maniakiem akordów mocy, ale także prawdziwym wirtuozem gitary. Zabawny humor The Who jest jedną z ich najbardziej ujmujących cech i nigdy nie jest tak widoczny jak w zabawnym „Odorono”. O tekście już pisałem natomiast muzycznie to fantastyczna melodia utrzymana w duchu lat 60-tych. Oczywiście rok 1967 to już czerpanie pełną garścią z nowinek technicznych a także umiejętne posługiwanie się nimi. Muzyczna psychodelia The Who, typowo angielska świetnie pokazała się na tym albumie. Nakładki, dźwięki puszczane od tyłu, różne zabawne efekty no i klimat swingującego Londynu mieści tą płytę jak najbardziej w samym środku tego szaleństwa. I jeszcze. Czy może być coś lepszego niż Keith Moon na perkusji? A może dwóch Keithów? Brzmi jak niebo dla mnie.
Oto potężny początek jednej z największych piosenek rockowych tamtych lat, który wybucha gdy „I Can See for Miles” puka do twoich drzwi. Tu bębny Moona wyrzucają akcenty z prawej i lewej strony, dźwięki gitary Pete’a i Johna są monstrualne, a o zawrót głowy doprowadza powtarzający się „miles and miles and miles and miles and miles” śpiewany w refrenie. Wszystko to bulgocze pod powierzchnią tej oskarżycielskiej piosenki o zdradzonym kochanku. To niesamowita praca. Podobnie jak w „Our Love Was (Is)”, który demonstruje ciągłe postępy Townshenda w aranżacjach utworów. Te tłuste dźwięki gitary łączone z kaskadowymi wokalami to prawdziwy krok naprzód. Zaśpiewana przez Pete’a „I Can’t Reach You” jest znacznie spokojniejsza ale i ona pokazuje skoki jakie zrobili w studio nagraniowym. To nieskazitelny utwór o starym dziwaku, który zakochał się w znacznie młodszej dziewczynie i nic nie może z tym zrobić. Omówiona w „Medac” plaga trądziku jest spotem reklamowym i przygrywką do wejścia w psychodeliczny wymiar numeru „Relax”. Ciężkie organowe wejścia są prawdopodobnie zainspirowane podziwem Townshenda dla Pink Floyd Syda Barreta. Ten sam nastrój, jaki ma debiut Pink Floyd jest latarnią morską dla „Relax”. „Silas Stingy” Entwistle’a jest następny, a jego ironiczny zwrot polega na tym, że skąpy Silas tak martwi się, że ktoś ukradnie jego pieniądze, że wydaje je wszystkie, próbując je chronić. Wirujące prowadzenie trąbki i bardzo głębokie tony organów wyróżniają tę niezapomnianą melodię. Jeśli potrzebujesz dalszych dowodów na wszechstronność i umiejętności Pete’a na gitarze, nie szukaj dalej niż na „Sunrise”, nieskazitelnym solowym wykonaniu, które jest oszałamiające. To przejmująca piosenka z akordami jazzowymi na gitarze akustycznej i bardzo ludowym wokalem. I na zakończenie płyty mamy ponad sześciominutowy majstersztyk „Real (1 and 2)”. Rozpoczynający się marszowym beatem i zwrotką wyciąga mocny wokal Daltreya, by po czasie zmienić melodię prowadzoną przez stałe organy i napędzającą perkusję Moona. To kolejny przykład muzycznej ulicy ówczesnego Londynu, bardzo kolorowy i pełen wibrujących fluidów.
Moim zdaniem jeśli masz około 18 lat i nie znasz jeszcze tego albumu to jesteś przegrany. Ale pamiętaj nigdy nie jest za późno na zmianę.