ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Mission, The  ─ Carved In Sand w serwisie ArtRock.pl

Mission, The — Carved In Sand

 
wydawnictwo: Mercury 1990
 
1. Amelia [2:53]
2. Into the Blue [4:11]
3. Butterfly on a Wheel [5:40]
4. Sea of Love [5:20]
5. Deliverance [6:03]
6. Grapes of Wrath [4:18]
7. Belief [7:32]
8. Paradise (Will Shine Like the Moon) [3:51]
9. Hungry as the Hunter [5:13]
10. Lovely [1:56]
 
Całkowity czas: 46:57
skład:
Craig Adams – bass
Mick Brown – drums
Simon Hinkler – guitar
Wayne Hussey – vocals, guitar
 
Brak ocen czytelników. Możesz być pierwszym!
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Brak głosów.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
03.02.2019
(Gość)

Mission, The — Carved In Sand

Zasadniczo utarło się, iż nie cieszą nas wszelkiego rodzaju rozpady, rozłąki, rozwody czy inne procesy rozdzieleniowe. Tego typu działania wiążą się zazwyczaj z destrukcją, rozkładem i analizą, co zazwyczaj nie dostarcza pozytywnych doznań, ani też nawet złudzeń jakiejkolwiek kreacji. Są jednak wyjątki. Także w świecie muzyki. Bo czyż rozstanie dwóch muzyków stanowiących fundament wczesnego Sisters Of Mercy - Andrew Eldritcha i Wayne Husseya, nie zaowocowało wypączkowaniem dwóch wybornych organizmów wyklutych na gruzach ich wczesnego, jakże burzliwego związku? Po nagraniu zaledwie jednego długograja monolit Sióstr Miłosierdzia popękał na tyle, że Hussey wraz z inną "siostrzyczką" bassmanem Craigiem Adamsem rozstali się z Eldritchem. Już na zawsze. I - o dziwo - obu antagonistycznie do siebie nastawionym ekipom wyszło to na zdrowie. I to bardzo. Gdyż Andrew Eldritch dopiero samotnie (choć nie tak w sumie do końca) poszedł pełną parą w zatopiony w elektronice gotycki mrok i rozwinął swe artystyczne skrzydła na miarę stworzenia arcydzieła Kraju Zalanego Wodą. Zaś Wayne Hussey, wraz z Adamsem oczywista rzecz, udał się w bardziej rockowe klimaty, mieszczące się gdzieś na skrzyżowaniu dotychczasowych got-poszukiwań i motorycznego rocka zbliżonego klimatem do The Cult. Został co prawda ograbiony przez Eldritcha z pierwszej nazwy projektu The Sisterhood - Andrew uprzedził pozostałych muzyków i na szybcika nagrał pod tym szyldem wcześniejsze robocze projekty kapeli, rezerwując logo i uniemożliwiając reszcie muzykom użycie go. Niezrażony tym jednak Wayne szybko odnalazł nazwę nową. Lepszą. I bardziej pasującą do jego niepokornego, lecz soczyście natchnionego mistycyzmem ducha. Misja. Dlaczegóż ? Otóż rodzice Husseya byli zagorzałymi mormonami i jako tacy bardzo chcieli by ich syn został kiedyś misjonarzem. Jak widać, ich marzenie się spełniło. I to z nawiązką. Choć zapewne nie o taką misję im szło...

"Uwierz w magię, uwierz w wiedzę legendy i mit
I rękę, która oprowadza w wymyślnej nadziei
utkanej marzeniami
A pani jeziora bierze mą dłoń i prowadzi mnie
Na świętą wyspę, i czarodziejskie pierścienie, i kamienne kręgi
Bez końca i wciąż na nowo"

Dość trudno dziś orzec, którą z płyt The Mission można uznać za najbardziej reprezentatywną. Pierwsze trzy albumy to dziś niewątpliwa klasyka i wybór plasowałby się na pewno pomiędzy którąś z nich. Debiutancki Gods Own Medicine jest najbardziej świeży i niesie z sobą największą dawkę czadowości i kopliwej motoryki. Jednak to Carved In Sand z 1990 roku uznałbym za najdojrzalsze dzieło i swego rodzaju opus magnum Misjonarzy. Dlaczegóż ? Otóż dlatego, że tutaj jest wszystko to co stanowiło o niepowtarzalnym stylu tej kapeli. Jest gotycko, niemal jak za czasów First And Last and Always. Jest wciąż post-punkowo i chropowato, choć produkcja jest wygładzona względem starszych płyt. Wszak to już lata 90-te i to w nich już ochoczo bujają głowy artystów, serwując nam sporą dawkę melodyjności, nie uwłaczającej jednak w żadnym stopniu rockowym korzeniom, gdyż fundamenty monolitu Misji wciąż tkwią mocno w poprzedniej ejtisowej dekadzie. I cóż z tego, że niektóre balladowe utwory trącą nieco blichtrem zbliżającym się do brzmień bliskich rockowemu mainstreamowi, skoro nacechowane są niebywałą szczerością i żarem, co w pełni zaspokoi nawet najbardziej ortodoksyjnych zwolenników rockowego łojenia. Jest więc wciąż miszynowo, sistersowo, nefilimowo czy thecultowo w najlepszym tych słów znaczeniu, wszystko podane w charakterystycznym husseyowym kolorycie, który trudno pomylić z czymkolwiek innym. I wszystko okraszone nieziemską gitarową grą Husseya. Sflengerowaną. Spogłosowaną. To poruszającą się pośród skal typowo egipskich, to hinduskich, to znowu klasycznie rockowych, trącących nawet zeppelinami, czy z innej beczki, święcącymi wówczas apogeum popularności U2. Dudniący bas Adamsa spokojnie mógłby stawac w szranki w wielkimi tego instrumentu ery post-punka, choćby z wczesnym "jutu" Adamem Claytonem czy Simonem Gallupem z The Cure. Tak, to ta sama estetyka i kanon gry na instrumencie. I ten sam efekt, każdy dźwięk pulsuje na poziomie oddzielającym trzewia od przepony. A nad tym wszystkim unosi się podegzaltowany baryton wokalu Wayne Husseya, snującego nam swoje mroczne opowieści, które poruszają się po dość ponurych areałach, zawierających wszystko to co wypływa z samej muzyki. Mrok. Desperacja. Wykolejenia. Patologie. Zaburzenia. Pokręcone osobowości. Odrealnione chaotyczne doznania. No sami wiecie - wszystkie te miłe opowiastki stanowiące esencję post-punka i gotyku wszelakiego. Tutaj w żadnym wypadku nie trącą pretensjonalnością. I za to właśnie kochamy The Mission...

"Ofiaruj mi, ofiaruj mi, ofiaruj mi, wybawienie
Bracie, siostro, ofiarujcie mi, ofiarujcie mi
Wybawienie, wybawcie mnie"

Dość szybko po wydaniu Carved In Sand została wydana druga, zawierająca odrzuty z sesji, płyta zatytułowana Grains Of Sand. Obie zostały później wydane jako jedna dwupłytowa reedycja i chwała za tą decyzję, bo materiał na nich zawarty stanowi jedną całość. I nie dziwi nic, że Carved In Sand był najlepiej sprzedającą się płytą w całej historii The Mission, gdyż płyta idealnie trafiła w swój czas łącząc najlepsze składowe z obu dekad, na których styku eksplodowała. Na następnych płytach Misjonarze poczęli eksperymentować z bardziej komercyjnym materiałem, co nie wyszło kapeli na dobre. Ale wtedy, w 1990 roku, mieliśmy do czynienia z ich szczytowym osiągnięciem. I myślę, że dopiero na tym albumie Wayne Hussey w pełni wyszedł z cienia Andrew Eldritcha, który w sumie zawsze w jakimś stopniu na nim ciążył. Naprawdę warto go znać. Album. Nie cień. Choć i on sam w sobie stanowi podłoże pod ciekawą opowieść. Podobnie zresztą jak wcześniejsze dwie płyty The Mission, ale to już zupełnie inna historia...

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.