Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.

Odcinek trzydziesty pierwszy.

Na pierwszy rzut ucha "The City" może sprawiać wrażenie gorszej  i uboższej wersji "Direct". Na drugi – może  i nieco gorszej, ale na pewno nie uboższej. To po prostu  inna płyta. Powstała głównie w Rzymie, w pokoju hotelowym, kiedy Polański kręcił tam "Gorzkie Gody", a Vangelis mu tam towarzyszył (muzyka do tego filmu też jest jego dziełem). Resztę dopracowano w Paryżu.  Jeżeli jest  to  nieco podobne do "Diretct", chociażby dlatego, że   należy  do serii płyt z muzyką lżejszą, zarówno gatunkowo, jak i brzmieniowo, z krótszymi utworami.

Pomysł, żeby stworzyć koncept album dziejący  się od rana do wieczora nie jest specjalnie odkrywczy, bo przecież i The Moody Blues coś takiego popełnili, ale Vangelis chyba się tym specjalnie nie przejmował. Chodziło  mu, żeby stworzyć dźwiękowy obraz miasta od rana do nocy, a właściwie do następnego poranka. Oczywiście  dużego miasta, nie jakiegoś tam Zadupiewa na cztery tysiące dusz, bo tam dzień się kończy około godziny osiemnastej, potem to już cicho i czasem ciemno. Szczerze mówiąc na „The City” tego wielkomiejskiego zgiełku również specjalnie dużo nie uświadczymy. Jest to metropolia jakby pokazywana  z dalszej odległości – jak na okładce. Albo może i z centrum, tylko z pewnej wysokości, na przykład z balkonu nieco wyższego piętra. Trochę głośniejsze są "Nerve Centre" i "Side Streets", ale to chyba autor skoczył rano po gazety i coś na śniadanie do najbliższego sklepu i go ten wielkomiejski zgiełk dopadł. Potem szybko wrócił i dalej to obserwuje  z odpowiedniej wysokości, żeby mu specjalnie hałas nie przeszkadzał. A zmierzch zapada już w połowie płyty.

 Jest ta muzyka odpowiednia do opisywania wielkomiejskiej dżungli, czy nie jest? Może i nie, ale warto sobie na jutubie znaleźć klip do "Side Streets" (zapewne nie oficjalny, tylko fan-made) i zobaczyć jak się razem muzyka i obraz dopełniają. A nawet jeśli nie – no  to abstrahując od założeń programowych sama muzyka jest bardzo dobra. 

Przy okazji recenzji "Direct" wspominałem, że tamtą  i tą płytę poznałem chyba nawet tego samego dnia, i pewnie dlatego zawsze "Direct" wydawała mi się lepsza. Jednak  "The City" też jest albumem bardzo udanym, tyle, że bardziej kameralnym  i nastrojowym. Jak wspomniałem, odgłosów tytułowego miasta specjalnie dużo nie ma, a od "Twilight" jest to już miasto bardzo spokojne, żeby nie powiedzieć  zasypiające, albo nawet już śpiące... ups! Nie całkiem . Autor zawędrował gdzieś do jakiegoś lokalu, sądząc z tytułu utworu –  "The  Red Lights" – niekoniecznie  jest to bar mleczny i przez prawie cztery minuty mamy rytmy omalże  taneczne, z pewnoscią jest to utwór dużo żywszy niż dwa poprzednie. Okej, impreza zakończona, wracamy do domu, noga za nogą – jak procesja. Nie wiadomo, czy bardziej z powodu zmęczenia, czy nadużycia.

Szczerze mówiąc, zaczynam ten album doceniać dopiero teraz, kiedy przyszła na niego kolejka  do recenzowania. Słucham go dosyć intensywnie  od kilku tygodni i przyznaję, że podoba  mi się coraz bardziej.