Jedziesz do obozu nad Jeziorem Kryształowym, co nie? Już stamtąd żywa nie wrócisz! Śmierć rzuciła nań swą klątwę…
Hasło „Piątek trzynastego” różnie się ludziom kojarzy. Ja należę do tej grupy ludzi, którym kojarzy się przede wszystkim z wysokim osobnikiem z maczetą i w hokejowej masce. Jason Voorhees to już wszak popkulturowa ikona, symbol psychopatycznego zabójcy wyrzynającego każdego, kto się mu pod ręce nawinie, zwłaszcza ładne fruzie. A z drugiej strony – tzw.slashery to taka trochę guilty pleasure, że każdy ogląda, ale jakoś do bycia fanem tak trochę niezręczne się przyznawać, wszak jak twierdzą tzw. wyrobieni kinomani, to wyłącznie popis mizoginistycznego sadyzmu i nic więcej. Czy tak jest faktycznie? I jak to tak naprawdę z tym Jasonem było? Zacznijmy od samego początku…
Christy mówił ci o tej parce zabitej w pięćdziesiątym ósmym? O chłopaku, co się utopił w pięćdziesiątym siódmym? O pożarach? Nie wiadomo kto je wzniecił. W sześćdziesiątym drugim mieli otworzyć na nowo, to woda okazała się zatruta. Christy władował w ten obóz już ze dwadzieścia tysięcy, i na cholerę? Skończy jak poprzednicy, spłukany i ześwirowany. Mówię ci, zrezygnuj. Zrezygnuj zaraz!
Zaczęło się jeszcze w I połowie XIX wieku. Od bajek braci Grimm. Ci, którzy czytali, wiedzą, że to nie były historie dla miękkich serdli: w ich wersji Kopciuszka, coby wcisnąć stopę w pantofelek, jedna z sióstr odcina sobie piętę, a druga palce u stopy, po czym obie mdleją przed księciem z bólu i utraty krwi. Europejska tradycja naturalistycznych horrorów była podtrzymywana przez słynny paryski teatr Grand Guignol, specjalizujący się w takich właśnie brutalnych opowiastkach, które jeszcze w okolicach I wojny doczekały się filmowych adaptacji. Amerykańska pisarka Mary Roberts Rinehart napisała powieść „The Spiral Staircase” (1908), w której pojawił się atakujący grupę ludzi szalony zabójca w stroju nietoperza (tak, Bob Kane też się zainspirował, jakby ktoś pytał). Wprowadzenie na początku lat 30. Kodeksu Haysa przyhamowało nieco rozwój amerykańskiego kinowego horroru w tej bardziej brutalnej odmianie, ale niemniej reżyserzy próbowali. „Trzynaście kobiet” z roku 1932 wprowadziło motyw zemsty po latach skrzywdzonej koleżanki na kolegach z klasy. Po kilku latach Agatha Christie napisała „Dziesięciu Murzynków”, w którym to dziele grupa nieznajomych uwięzionych na odizolowanej wyspie jeden po drugim ginie z ręki nieznanego zabójcy.
Kolejnym skokiem do przodu był rok 1960. Kodeks Haysa trzymał się jeszcze nieźle, ale już pojawiały się kolejne pęknięcia – w klasycznej „Psychozie”, oprócz pokazanej po raz pierwszy na ekranie ubikacji, pojawiła się gwałtowna scena zabójstwa i zaskakujący fabularny zwrot akcji związany z osobą zabójcy. W tym czasie po drugiej stronie kałuży Michael Powell uśmiercił swoją rozwijającą się karierę, reżyserując „Podglądacza” – mocny, szokujący dreszczowiec, w którym sceny mordów pokazano z perspektywy szalonego zabójcy. Film wyklęto, a Powell z cenionego reżysera stał się pariasem; tak film, jak i reżyser rehabilitacji doczekał się po wielu latach. Niezależni twórcy w Stanach również nie próżnowali: Herschell Gordon Lewis w swoich filmach prezentował szczegółowo pokazane sceny okrucieństwa i brutalnych mordów, w debiutanckim filmie Francisa Coppoli maniak atakował siekierą liczną rodzinę zebraną w starym zamku. Po kilku latach, wraz z nadejściem rewolucji obyczajowej, wyłonił się nowy gatunek, tzw. sexploitation: tanie filmy, wyświetlane z reguły w kinach o nieco pośledniejszej renomie, w których oprócz fabuły liczyło się też pokazanie jak największej ilości golizny. W tym czasie ciekawie zaczęło się też dziać w innych częściach filmowego świata.
Jestem posłańcem od Boga. Jeśli tu zostaniecie, zginiecie...
W RFN pojawiły się tzw. Krimi – brutalne filmy kryminalne. Zainspirowani nimi, Włosi stworzyli własny, odrębny gatunek filmowy: zasadniczo wywiedziony z kryminału (dość częsty był motyw odkrywania tożsamości mordercy), z reguły brutalny i krwawy, z realistycznymi scenami mordów, starannie zrealizowany: częste były dopracowane, przemyślane, iście malarskie kadry, starannie dopasowana oprawa muzyczna, wystylizowane, przypominające krwawy balet, niejednokrotnie bardzo wymyślne sceny zabójstw; sporo nagości i erotyzmu; zdarzały się wątki nadnaturalne, nie brakowało elementów dramatu psychologicznego. Często inspiracją były wydawane masowo tanie książki; od charakterystycznego żółtego koloru okładek nowy gatunek ochrzczono – giallo. Za pierwszy film nowego nurtu uchodzi dziś dzieło jednego z najważniejszych twórców kina grozy lat 60. i 70. – Mario Bavy – „Dziewczyna, która wiedziała za dużo” (1963), dość jeszcze łagodny, pozbawiony nadmiaru przemocy, ale już wprowadzający wiele elementów, które Bava wykorzystał rok później w swoim kolejnym filmie – „Sześć kobiet dla zabójcy” (bądź „Krew i czarne koronki”), uznawanym dziś za pierwszy wielki film nurtu giallo. Pod koniec lat 60. giallo zdobyły popularność w Europie; oprócz Bavy, swoje filmy kręcili m.in. Umberto Lenzi czy późniejszy mistrz filmów o zombie – Lucio Fulci. W roku 1970 „Ptakiem o kryształowym upierzeniu” zadebiutował jeden z największych stylistów i poetów brutalnego kina grozy – Dario Argento. Mario Bava również nie spoczywał na laurach – w tymże samym roku 1970 nakręcił „Pięć laleczek dla sierpniowego księżyca”, w rok później „Krwawy obóz” (bądź „Krwawą zatokę”) – film, który miał się okazać jednym z najbardziej wpływowych horrorów w historii gatunku.
Rzecz jasna, Anglosasi nie pozostali obojętni na nowy gatunek filmu, święcący triumfy w Europie. Co ciekawe, bezpośrednich prób imitacji giallo było raczej niewiele. Zdarzały się bardzo udane – „Nie oglądaj się teraz” Roega czy „Nasza słodka Alice” z roku 1976, do dziś robiąca wrażenie za sprawą niesamowitej kreacji 19-letniej Pauli Sheppard w tytułowej roli – ale bardziej próbowano zaadaptować elementy samej formuły, łącząc ją z elementami choćby kina nurtu sexploitation i tworząc nową, specyficzną hybrydę. W roku 1974, biorąc za wzorzec makabryczne wyczyny Eda Geina, Tobe Hooper stworzył „Teksańską masakrę piłą mechaniczną”. Mniej znany, a ciekawy film w tym samym czasie stworzył w Kanadzie Bob Clark: „Czarne Boże Narodzenie”, w którym grupa studentek w akademiku jest prześladowana przez tajemniczego szaleńca. W dwa lata później ma swoją premierę „Miasto, które bało się zmierzchu”, oparte na prawdziwej historii serii niewyjaśnionych zabójstw w połowie lat 40. w Texarkanie. I wreszcie w roku 1978 na ekrany kin trafia „Halloween” Johna Carpentera. Pierwszy kinowy przebój i klasyk nowego podgatunku horroru, jaki od kilku lat się rozwijał – tzw. slashera. Jako że film był sporym hitem komercyjnym, pojawiła się oczywiście grupa takich, którzy chcieli zarobić na nowej modzie.
Bo widzisz, Jason był moim synem… dziś obchodziłby urodziny…
Sean Sexton Cunningham zaczął poważną przygodę ze sztuką od zarządzania kilkoma niezależnymi kompaniami teatralnymi. W roku 1970 nakręcił swój własny, niskobudżetowy film, raczej nie wyróżniający się niczym przykład kina eksploatacji. Tak zaczęła się kariera, która nabrała rozpędu już dwa lata później: przyjaciel poprosił go o zostanie producentem niskobudżetowego, brutalnego dreszczowca, jaki chciał nakręcić. Cunningham zgodził się i wyprodukował „Ostatni dom po lewej” według scenariusza i w reżyserii Wesa Cravena. Film zyskał status klasyka krwawego kina grozy, Craven nakręcił po kilku latach „Wzgórza mają oczy” – przez niektórych również zaliczany do slasherów (miom skromnym zdaniem niesłusznie), dziś również klasyk niskobudżetowego horroru. Cunningham zaś nie do końca chyba wiedział, co ze sobą począć. Stworzył tanią erotyczną komedię, nakręcił również film dla młodzieży – ale żaden z nich sławy ani pieniędzy mu raczej nie przyniósł. W końcu zainspirowany „Halloween” postanowił nakręcić własny film oparty na podobnej zasadzie: grupa nastolatków jest prześladowana przez tajemniczego mordercę, zabijającego ich jednego po drugim. O napisanie scenariusza poprosił swojego współpracownika, Victora Millera. Nie miał żadnej konkretnej koncepcji co do fabuły, na razie miał jedynie tytuł – Friday The 13th. Nawet wykupiono reklamy z takim właśnie tytułem filmu, rozbijającym taflę szkła. Miller napisał scenariusz (pierwotnie jako „Long Night At Camp Blood”), zebrano grupę młodych aktorów (m.in. kompletnie wtedy nieznany Kevin Bacon), dość znaną aktorkę telewizyjną i sceniczną z lat 50., Betsy Palmer oraz mistrza charakteryzacji – Toma Saviniego i późnym latem 1979 na letnim obozie w New Jersey ruszyły kamery. W maju 1980 „Piątek trzynastego” trafił do kin.
Krytycy film zmasakrowali (Gene Siskel wręcz opublikował adres Palmer, zachęcając przeciwników filmu do wysyłania jej listów z negatywnymi opiniami; według innej wersji opublikował adres szefa studia Paramount, które to film wyprodukowało), sama Betsy Palmer również uważała film za kiepski, a rolę przyjęła, bo akurat potrzebowała pieniędzy na nowy samochód (z czasem zmieniła zdanie i aż do śmierci w roku 2015 chętnie pojawiała się na zlotach fanów serii), natomiast publiczność ruszyła tłumnie do kin. „Piątek trzynastego” skodyfikował kilka reguł, którymi horrory typu slasher miały się od tej pory rządzić. Zdarzały się ujęcia z punktu widzenia zabójcy; panowie byli zabijani szybko i bezceremonialnie, dziewczyny były z reguły mniej lub bardziej prześladowane przed śmiercią; przeżywała jedna dziewczyna, najbardziej praworządna i wstrzemięźliwa; bohaterowie uprawiający seks na ekranie szybko ginęli (jedni dopatrywali się w tym pochwały czystości i tradycji, inni wskazywali na pragmatyzm – wszak bohaterowie współżyli z reguły w jakimś odizolowanym, prywatnym miejscu, co ułatwiało zabójcy zadanie), no i na koniec często pojawiała się sugestia, że to nie ostateczny finał, że krwawa jatka się powtórzy. Oczywiście nie brakowało golizny, a sceny mordów były traktowane realistycznie i pokazywane dosłownie, z dekapitacją, siekierą wbitą w czoło (aluzja do identycznej sceny z „Zatoki śmierci”) i podrzynanymi gardłami na czele. No i częsty był motyw zemsty za jakieś mniej lub bardziej konkretne zdarzenie w przyszłości. W przypadku „Piątku trzynastego” zabójcą okazała się kobieta w średnim wieku, której niepełnosprawny syn kiedyś utonął w jeziorze, bo mający się nim opiekować nastolatkowie oddawali się miłosnym uniesieniom. Po śmierci małego Jasona pani Voorhees postanowiła sprawić, by feralny obóz Crystal Lake nigdy więcej nie został otwarty. By uniknąć kolejnej tragedii, spowodowanej przez ludzką nieodpowiedzialność. I w dzień urodzin Jasona, w piątek 13 czerwca dokonała masakry na obozie nad Jeziorem Kryształowym. Film po latach broni się całkiem dobrze: pewna surowość techniczna wychodzi na plus, dobrze wypada nastrój pogrążonego w deszczu obozu w środku lasu, do tego są ciekawie skomponowane, urokliwe kadry i sceny – na czele z tą z kanoe na środku jeziora.
Utonął przez takich jak ty! Bo nie przywiązujecie uwagi do tego, co robicie! Patrz, coście zrobili z moim synem!…
Rok później na ekrany trafiła kontynuacja „Piątku 13” – również film niezwykle ważny, jeśli chodzi o kino grozy. Był to bowiem pierwszy tzw. sequel głośnego horroru – gdy „Piątek trzynastego: część 2” (stworzony już przez inną ekipę, z innym reżyserem) również okazał się hitem, ruszyła lawina kontynuacji. Pojawiły się „Halloween 2”, „Wzgórza mają oczy 2” (tym razem już typowy, konwencjonalny slasher – zresztą, jak przyznawał po latach Craven, nakręcony wyłącznie dlatego, że reżyserowi groziło bankructwo i potrzebował łatwego zarobku), kontynuacji doczekała się „Teksańska masakra piłą mechaniczną” i nawet „Psychoza” (zresztą „Psycho 2” okazała się zaskakująco udanym filmem). Jak się okazało, Jason nie utonął w jeziorze: jako dziwna, człowieczo-zwierzęca istota żył w lasach nad Kryształowym Jeziorem, kryjąc hydrocefaliczne oblicze pod nałożonym na głowę workiem (niczym zabójca z „Miasta, które bało się zmierzchu”). Ukochanej matce wzniósł w opuszczonym obozie Crystal Lake małe sanktuarium, którego głównym punktem była głowa pani Voorhees, a wokół którego znajdowały się ciała tych, którzy naruszyli spokój Jasonowej samotni. Na przykład grupy wychowawców kolonijnych, którzy pięć lat po masakrze zjechali na obóz nad jezioro… Film może nie był aż tak udany jak poprzednik, trochę brakowało mu podobnego nastroju i klimatu, ale pozostawał ciekawym slasherem (znów pojawiał się cytat z klasyki giallo – śmierć Sandry i Jeffa żywcem przeniesiono ponownie z „Krwawej zatoki”).
Druga część „Piątku trzynastego” również okazała się hitem, mimo znów bardzo krytycznych recenzji. Szybko więc powstała część trzecia, zgodnie z chwilową modą nakręcona w technice 3D. Owszem, wyglądała ładnie, ale była dużo słabsza i głupsza od poprzedniczek: Jason (który właśnie w tej części wszedł w posiadanie kultowej maski hokejowej) wyrzynał na lewo i prawo mniej lub bardziej przypadkowe osoby, stając się – o ironio – postacią bardzo jednowymiarową, pozbawioną tragizmu, pozbawioną głębi, jaką mimo wszystko miał w części 2. Jako że „Friday The 13th Part III” znów okazała się dużym przebojem, zaczęto mówić o kontynuacji. Tyle że szefostwo Paramount – studia mającego wszak na koncie choćby dwie części „Ojca chrzestnego” – coraz bardziej ambiwalentnie podchodziło do sukcesu serii znienawidzonej przez krytyków i w porównaniu do innych produktów studia cośkolwiek tandetnej i jarmarcznej. Postanowiono więc, że część czwarta będzie już tą ostatnią, co sygnalizował już tytuł „Piątek 13 – ostatni rozdział”. Dodatkowo za efekty wziął się znów Tom Savini, chcąc symbolicznie uśmiercić osobnika, którego cztery lata wcześniej stworzył. Z jednej strony film znów okazał się dziełem pozbawionym głębi i trochę sensu (Jason może i przeżyłby cios maczetą zadany mu w części 2, ale jakim cudem przeżył wbicie siekiery w głowę w części trzeciej?…), ale potrafił wygenerować sporo napięcia, był też należycie krwawy i brutalny, będąc summa summarum jedną z najlepszych części serii. I wydawało się, że w roku 1984 historia zabójcy znad Jeziora Kryształowego dobiegła końca.
Zabij ją, mamo! Zabij ją! Zabij!
Znów nie na długo. Zwyciężył pragmatyzm – wszak nie uśmierca się kury znoszącej złote jaja, a tanie w produkcji filmy z serii „Piątek 13” generowały niemały, choć powoli spadający dochód.... Już w roku 1985 na ekrany trafia więc „Piątek trzynastego – Nowy początek”. Nowy początek także w sensie, że kolejne filmy próbowały mniej lub bardziej odejść od wypracowanej formuły. Głównym bohaterem był Tommy Jarvis, który jako dziecię (grany wtedy przez Coreya Feldmana – potem znanego jako jeden z Gooniesów) zmierzył się w „Ostatnim rozdziale” z Jasonem i pokonał go. Starcie z psychopatą pozostawiło ślady na psychice Tommy’ego, obecnie dorosłego pacjenta zakładu dla chorych psychicznie. Wyjazd do domu opieki w cichej, wiejskiej okolicy ma pomóc Tommy’emu rozprawić się z demonami przeszłości, niestety, już parę dni później zaczyna się seria krwawych mordów, skoncentrowana wokół ośrodka, gdzie przebywa Jarvis… Kolejne starcie z psychopatą (tym razem jedynie podszywającym się pod Jasona) jeszcze pogorszyło stan Tommy’ego i końcowa scena sugerowała, że tym razem to Jarvis skryje swą twarz pod hokejową maską i rozpocznie krwawą jatkę. Do tego film był należycie brutalny, nie brakowało też efektownej golizny. Tyle że fani chcieli prawdziwego Jasona, a nie udawanego. Tak więc w kolejnej części „Jason żyje – Piątek trzynastego część VI” (1986) – zgodnie z tytułem – powrócił Jason Voorhees, ożywiony przypadkowo przez uderzenie pioruna, zmieniając się w praktycznie niezniszczalne zombie. Film znów mocno naginał klasyczną formułę slashera, dominującym wątkiem była tym razem pogoń Tommy’ego za Jasonem, by go ostatecznie uśmiercić, nie było tym razem tzw. final girl, za to nie zabrakło sporej dawki autoironii, a na obozie Crystal Lake – przemianowanym na Forest Green – pojawiły się w końcu dzieciaki. Problem pojawił się z innej strony: nabierająca szybko rozpędu krucjata Tipper Gore i jej podobnym, skierowana m.in. przeciw brutalnym filmom, sprawiła, że otrzymaliśmy pierwszy film z serii pozbawiony całkowicie golizny, również sceny przemocy zostały mocno stonowane… Do negatywnych recenzji krytyków bossowie Paramount już dawno przywykli, co gorsza, publiczności horrory typu slasher już się cośkolwiek przejadły, więc wpływy z biletów z kolejnych części „Piątków” zaczęły wyraźnie maleć. Ktoś wpadł na pomysł, by połączyć dwie serie: w kolejnej części perypetii Jasona jego przeciwnikiem miał być sam Freddy Krueger. Niestety, studia nie dogadały się ze sobą, ale ślad na papierze pozostał: w „Piątek trzynastego VII: Nowa krew” przeciwnikiem Jasona zostaje dziewczyna o zdolnościach psychokinetycznych, która przypadkowo uwolniła mordercę z pułapki na dnie jeziora. Film, mimo znów nieco przesadnie jak na horror stonowanych scen przemocy, okazał się całkiem udany, także dlatego, że w Jasona po raz pierwszy wcielił się najsłynniejszy odtwórca roli zabójcy znad Jeziora Kryształowego – kaskader Kane Hodder, ukryty pod imponującą charakteryzacją (w której można się doszukać śladów obrażeń, jakie Jason otrzymał we wszystkich poprzednich częściach). Fani byli zadowoleni, niestety siódma część serii znów przyniosła wyraźnie mniejszy dochód niż poprzedniczka, co odbiło się na kolejnej części: zgodnie z tytułem „Jason zdobywa Manhattan” miała dziać się przede wszystkim w Nowym Jorku, ale mocno okrojony budżet zmusił do przerobienia wyjściowych planów i główna część akcji rozgrywała się na statku „Łazarz” płynącym do NY. Do tego zestaw świeżych pomysłów z poprzednich części już się wyczerpał i w efekcie powstała najsłabsza część serii. Poza tym ukazała się w roku 1989, gdy moda na slashery z początku lat 80. już przeminęła, a i (skromny) zapas świeżych pomysłów się wyczerpał… Najgorzej przyjęta przez fanów, krytyków i publiczność okazała się na dwadzieścia lat ostatnim tytułem z serii „Piątek trzynastego”.
Prawa do postaci (ale nie do tytułu) od Paramountu odkupiła niezależna New Line Cinema i w roku 1993 ukazał się „Ostatni piątek: Jason trafia do piekła”. Jako horror klasy B był całkiem interesujący, jako film z serii „Piątek trzynastego” fatalny: mama Jasona, jak się okazało, parała się czarną magią, mieszkała w kilkupiętrowej posiadłości, a Jason w rzeczywistości był przedziwnym pasożytem, przenoszącym się z osoby na osobę, aż kres jego działalności położy ktoś z nim spokrewniony… Jako że z resztą serii łączyło ten film jedynie nazwisko bohatera, przeważająca część fanów uznała go za nieporozumienie. Już lepiej oceniono późniejszy o 9 lat „Jason X”, w którym niezniszczalny bohater trafia na pokład statku kosmicznego w połowie XXV.wieku – film niezły, ale w czasach, gdy konwencje slashera bezlitośnie wykpił „Krzyk”, mimo futurystycznego anturażu dość anachroniczny i konwencjonalny. A już wkrótce potem doszło do oczekiwanego od lat starcia: na ekrany kin trafił wreszcie „Freddy kontra Jason”, najlepszy film z piątkowego uniwersum od czasu „Nowej krwi”. Na koniec zaś w roku 2009 ukazał się remake „Piątku trzynastego”, wybierający wątki z dwóch pierwszych części, niestety bez głębi i uroku, jakie miały dwie pierwsze, najlepsze części serii, ale mimo wszystko będący całkiem interesującym filmem. I na razie na tym koniec; co prawda mawiano o kontynuacji, ale jak na razie na mówieniu się skończyło.
Nie przejmuj się, słodziutka. Będziesz umierała krócej niż Jason.
O oprawę muzyczną swego nowego dzieła Cunningham poprosił innego stałego współpracownika, jazzowego saksofonistę i pianistę z Nowego Jorku, Harry’ego Manfrediniego. Tenże sięgnął znów do klasyki gatunku, decydując się wykorzystać tzw. psycho strings – świetnie wykorzystane przez Bernarda Herrmanna w „Psychozie”, szarpiące nerwy, drażniące partie smyczków, którymi inspirował się choćby Carpenter przy tworzeniu syntezatorowej muzyki do „Halloween”. Cunningham myślał o wykorzystaniu chóru, ale budżet nie pozwalał na aż takie ekstrawagancje, Manfredini wykorzystał więc orkiestron (kuzyna melotronu, mającego dyski optyczne w miejsce taśm). Do tego doszły różne efekty sonorystyczne, modyfikowane elektronicznie dźwięki instrumentów klawiszowych i perkusyjnych, syntezatory… Z założenia muzyka miała towarzyszyć postaci zabójcy, sygnalizować jej obecność, gdy postać nie jest widoczna na ekranie, stąd w pierwszej połowie filmu muzyki jest niewiele, natomiast w końcowej części towarzyszy obrazowi bez przerwy. Manfredini postanowił wykorzystać tzw. motyw wiodący, przypisany postaci zabójcy, ale długo nie mógł wpaść na właściwy pomysł, jakie właściwie dźwięki miałyby towarzyszyć oszalałej pani Voorhees. Ostateczną inspirację przyniósł album z awangardową muzyką Krzysztofa Pendereckiego, wykorzystującą mocno akcentowane głosy i słowa. Manfredini głośno, z naciskiem wypowiedział do mikrofonu zdanie ze scenariusza: Kill her, mommy! Kill her!, następnie całość przepuścił przez kamerę pogłosową, pociął i zniekształcił elektronicznie, tworząc klasyczny już efekt dźwiękowy: kill-kill-kill-mom-mom-mom… Partytura też była awangardowa, bo w wielu miejscach Manfredini nie zapisywał nut, zostawiając jedynie wskazówki rytmiczne i artykulacyjne i pozwalając skrzypkom improwizować. Bał się, że zostanie to uznane za dzieło indolenta, i był zaskoczony, gdy pierwszy skrzypek pochwalił go, że była to jedna z najlepszych partytur, jakie widział.
Powstała muzyka już w samym założeniu niepokojąca, szarpiąca nerwy, acz nie pozbawiona momentów spokojnych, łagodnych, czarownych, często zbudowana na kontrastach – tak nastrojów, jak i głośności dźwięku. Jak otwierający całość utwór „Overlay Of Evil”, w którym łagodne, subtelne partie za jednym pchnięciem noża zmieniają się w głośne, niespokojne, drażniące partie smyczków. Nie brakuje tu kontrastów, smyczki atakują nagle, wrzynając się w ucho, by po chwili równie nagle umilknąć, a tu i tam nagle rozlega się złowieszcze, odbite echem, spogłosowane kill-kill-kill-mom-mom-mom… Tak jest choćby w „Back Up To Annie Alone” (scena z dziewczyną w jeepie): rozpoczynający się nagle, szybko narastający nastrój grozy, ostro tnące smyczki i – moment spokoju, wyciszenia, nadziei. I nagle znów: tną smyczki, a nóż przecina gardło młodej dziewczyny… Całość ładnie dobarwiają partie instrumentów dętych (z reguły utrzymanych w niskich rejestrach) i różne elektroniczne dodatki, efekty i zniekształcenia. Są typowo ilustracyjne drobiazgi („Banjo Travelin’” – żwawa bluegrassowa miniatura, słychać ją, gdy Ned i spółka jadą pick-upem do obozu). A na koniec dostajemy wyjątkowo urokliwy temat zamykający, bardzo nastrojowo wieńczący gwałtowny i brutalny film – i adekwatną do niego ścieżkę dźwiękową.
Jako dziecko miałam taki powracający sen. Jestem na zewnątrz, w burzy, pada bardzo mocno, krople deszczu uderzają o ziemię niczym małe kamyki. Próbuję zasłonić uszy, ale to na nic. Deszcz robi się coraz głośniejszy. A potem deszcz nagle zmienia się w krew. I ta krew tworzy coraz większe strumienie na ziemi. I wtedy wszystko milknie…
Płyta z muzyką do „Piątku trzynastego” ukazała się w roku 1980 na czarnym krążku i… na długie lata to było na tyle. Wznowień nie było, chętnym pozostawało jedynie polowanie na giełdach na używane (i warte małą fortunę, w dobrym stanie) egzemplarze. Dopiero w roku 2012 niewielka firma oficjalnie wydała reedycję CD (też zresztą nietanią, z uwagi na niewielki nakład) – z grubą książeczką z esejem o tworzeniu i nagrywaniu muzyki i zdjęciami z filmu. Wersję CD wzbogacono o bonus – piosenkę, którą w filmie pojawia się w scenach w kawiarni. Manfredini i Cunningham chcieli wykorzystać utwór z dorobku Dolly Parton, niestety, było to poza możliwościami ograniczonego budżetu, Harry napisał więc ze znajomym prostą, country’ową piosenkę. A na koniec mamy jeszcze ukryty drobiazg, gitarową melodię, którą w jednej scenie gra Bill (grał naprawdę – Harry Crosby, kiedyś aktor, obecnie biznesmen i filantrop, jest wykształconym muzykiem; zresztą nazwisko nieprzypadkowe, bo to syn Binga Crosby’ego – tak, dokładnie tego).
Z filmami z podgatunku slashera jest z reguły tak, że tzw. poważni kinomani się co prawda nie przyznają, ale jak przychodzi co do czego, to każdy „Teksańską masakrę”, „Halloween”, „Piątek trzynastego” czy „Koszmar z ulicy Wiązów” ma zaliczone i zna. O ile miałkość fabularna i wtórność przeróżnych klonów „Halloween” jest niepodważalna, tak zarzuty o epatowanie przemocą i sadystyczną mizoginię wydają mi się mimo wszystko nie do końca trafione. Bodajże Jean-Paul Sartre zaczytywał się wszak – obok ambitnych dzieł – w tandetnych komiksach i romansidłach, gdyż twierdził, że udaje im się dużo lepiej uchwycić ducha czasów, niż wysublimowanym traktatom. I coś jest na rzeczy, bo horrory z końca lat 70. i pierwszej połowy lat 80. ciekawie uchwyciły pewną zmianę sił: wcześniej w filmach grozy silne postaci kobiece prawie się nie pojawiały, będąc na ogół większym lub mniejszym dodatkiem do męskiego bohatera, który nierzadko musiał ratować damulkę z opresji; tymczasem w slasherach z reguły to właśnie dziewczyna stawała na koniec twarzą w twarz z zabójcą i pokonywała go; często miała ona niejednoznaczne imię, męsko-damskie (w wersji anglojęzycznej oczywiście), jej postać była z reguły fabularnie mniej lub bardziej rozwinięta, w przeciwieństwie do jednowymiarowych i koturnowych postaci męskich, no i potrafiła np. sprawnie posługiwać się piłą łańcuchową. Trochę przypadkowo, niczym wezuwiański popiół konserwujący nabazgrane na pompejańskich ścianach graffiti, horrory przełomu lat 70. i 80. zachowały pewną zmianę polaryzacji, jaka zaczęła się dokonywać w kulturze masowej. I to nie tylko horrory klasy B: wszak po obejrzeniu pierwszej części „Obcego” widzowie byli zaszokowani, że potwora pokonuje ostatecznie dość wątłej budowy dziewczyna; siedem lat później, w drugiej części filmu, ta sama dziewczyna dowodzi grupą (głównie) mężczyzn w nierównej walce ze stadem monstrów – i w roku 1986 to już widzom wydawało się dużo bardziej naturalne. Do „Piątku trzynastego” podejście mam cokolwiek ambiwalentne – z jednej strony bez używania siłowych argumentów zawsze się zgadzam, że mimo wszystko jest to kino klasy B i że „Halloween” był lepszym filmem jako całość, z drugiej – dzieło Cunninghama ma swoje walory, kilka bardzo udanie skomponowanych ujęć, świetnie uchwycony klimat tonącego w deszczu obozu w leśnej głuszy no i – oprawę muzyczną. Nie będę ukrywał, że odsłuchanie ze srebrnego krążka tej muzyki – szarpiących nerwy smyków, głosów, efektów dźwiękowych i tego uroczego fortepianowo-syntezatorowego finału – zapewniło mi, wieloletniemu fanowi serii, niemało radości. Fanom kina grozy klasy B na pewno nie trzeba tej płyty polecać. A ci, którzy piątek 13 kojarzą jedynie z przesądami, też jak najbardziej mogą sięgnąć. Jako podkład pod halloweenowy wieczór na pewno nie zawiedzie. A jeśli ktoś lubi dobre kino grozy, a nie zna któregoś z filmów, jakie w tym tekście zostały wymienione, niech też sięgnie. Argento czy Bava – na Halloween jak znalazł. (Z ciekawych slasherów z epoki polecam jeszcze np. „Podpalenie” z 1981 – z muzyką Ricka Wakemana – i o dwa lata późniejszy „Sleepaway Camp”. A z nowszych – np. „Topór” z roku 2006, kapitalny pastisz gatunku, do tego pełen mocnych scen gore. Druga część jest już słabsza, mimo Danielle Harris w głównej roli.)
Więc on ciągle tam jest…
Wszystkie cytaty pochodzą rzecz jasna z Filmu "Piątek trzynastego (1980).