W 2017 roku przypadają 60. urodziny Marca Almonda oraz 30. rocznica ukazania się jego trzeciej solowej płyty studyjnej, Mother Fist and Her Five Daughters. W przeddzień wypadających 9. lipca urodzin artysty, więc w minioną sobotę, przypomniałem sobie, iż w bieżącym roku mija również mniej więcej 20 lat, odkąd po raz pierwszy usłyszałem pomieniony album, a 10, od kiedy mam go w swej płytotece. Wszystkie te okazje skłoniły mnie do wystukania na laptopie kilku słów o Mother Fist i jej twórcy, co czynię tym chętniej, że płytę tę zaliczam do moich ulubionych, na dodatek za napisanie tekstu o niej zabieram się od 5 lat.
Nie, nie usłyszałem Marca Almonda po raz pierwszy w 1997 czy 1998 roku, ale jakoś pod koniec lat 80., kiedy wielką popularnością cieszył się nagrany przezeń cover piosenki Something's Gotten Hold of My Heart, zamieszczony na głośnym albumie Stars We Are (1988). Przy tym w domu najczęściej słyszałem nie tę wersję, lecz inną, nagraną przez Almonda we współpracy z Amerykaninem Gene’em Pitneyem, który zresztą Something's... wykonywał znacznie wcześniej, jeszcze w drugiej połowie lat 60., choć z nie tak dużym powodzeniem.
Niemniej pierwszym chętnie, regularnie i w całości odsłuchiwanym przeze mnie albumem urodzonego w Southport Brytyjczyka stała się poznana u schyłku XX wieku „Matka Pięść i jej pięć córek”. W całości? Nie do końca, bowiem młodsza z moich starszych sióstr pominęła przy nagrywaniu z winyla na nazbyt krótką kasetę magnetofonową dwa kawałki ze strony B, Ruby Red i Melancholy Rose, które jako single promowały album na przełomie ’86 i ’87. Co ciekawe, kiedy w roku 2007 Mama przywiozła mi z Nowego Jorku wydanie płyty z ’97 roku, to na krążku znalazłem dwa wideoklipy, stanowiące wizualizacje obu wspomnianych piosenek, co jaskrawo uzmysłowiło mi, że dotąd nie poznałem materiału w całości. I nie wiem, czy przez to, że wcześniej ich nie słyszałem i nie zżyłem się z nimi, czy może dlatego, że rzeczywiście trochę odstają od reszty, do dzisiaj specjalnie nie polubiłem tych kawałków, nie dziwię się więc, że, nie mając wyjścia, właśnie te, a nie inne utwory siostra pominęła przegrywając użyczony jej przez znajomego longplay. Jednakowoż nie są to piosnki słabe, takich bowiem tu się nie uświadczy.
Wydana w kwietniu 1987 nakładem Some Bizarre i Virgin Mother Fist to trzecia i ostatnia płyta Marka Migdała powstała we współpracy z instrumentalistami należącymi do kwintetu The Willing Sinners. Ten wyewoluował z Marc and the Mambas, poprzedniej grupy piosenkarza, pamiętającej barwne czasy synthpopowego duo Soft Cell, jakie Almond współtworzył na przełomie lat 70. i 80. z Dave’em Ballem. Poza głównym zainteresowanym i Ochoczymi Grzesznikami, grającymi na tak różnorodnym instrumentarium, jak kontrabas, wiolonczela, marimba, fisharmonia czy akordeon, w nagrywaniu opisywanej płyty uczestniczyło jeszcze trochę osób. Dzięki temu na krążku można usłyszeć również trąbkę, puzon i hurdy-gurdy, które dodatkowo urozmaicają brzmienie poszczególnych piosenek.
Sam pomieszczony tu materiał powstał w Londynie. Zarejestrowano go latem 1986 roku w Milo Studios, natomiast miksowanie i overdubbing wykonano w słynnych studiach nagraniowych Abbey Road. Produkcją płyty zajęli się Mike Hedges i Almond, który wraz z Annie Hogan z Willing Sinners odpowiedzialny był też za aranżacje, przy tym partie wiolonczeli zaaranżował inny z Grzeszników, Martin McCarrick.
Zdobiącą okładkę czarno-białą fotografię, ukazującą nieodzownie umalowanego niczym aktora teatralnego Migdała jako majtka okrętowego czy marynarza, który dźwiga walizkę i taszczy wielki, brzydki a złowieszczy łeb pucołowatej baby, wcale niekoniecznie Matki Pięści, wykonał Ben Thornberry. W ogóle szatę graficzną, pełną pirackich czaszek i rysunków dobrze zbudowanych młodych matów, zaprojektował Huw Feather, wieloletni współpracownik Marka M.
Tytuł albumu powstał pod wpływem lektury opowiadania Nocturnal Turnings or How Siamese Twins Have Sex (ang. „Nocne przewracanie się z boku na bok, czyli jak uprawiają miłość bracia syjamscy”), zamieszczonego w zbiorze Music for Chameleons (1980) Trumana Capote[1], któremu Almond zadedykował album. Stąd też taka a nie inne treść utworu tytułowego, będącego tyleż dowcipną, co bezwstydną „odą do masturbacji”, jak obrazowo ujął to Ned Raggett z AllMusic[2]. Sporo zresztą w przedstawionych tu tekstach autentycznego zmysłu poetyckiego oraz mniej lub bardziej zawoalowanego, balansującego nieraz na granicy wyuzdania i perwersji erotyzmu o konotacjach gejowskich.
Mother Fist składa się z 12 utworów, łącznie trwających nieco ponad 50 minut. Dobrze pamiętam, że kiedy przed około 20 laty siostra przyniosła do domu wiadomą kasetę, wprawdzie cała płyta z miejsca spodobała się wszystkim domownikom, niemniej kawałkiem, który zrobił największe wrażenie (i, jak mogę ocenić po czasie, u mnie i sióstr – największą karierę), był ikarowy Mr Sad. Zaiste, numer to doskonały, aczkolwiek nie śmiałbym przesądzać, że w tym zestawie pełnych artyzmu piosenek najlepszy. Cóż to mogło tak bardzo nam się w nim spodobać? Oj wiele, zaprawdę wiele. Sekret tkwi bodaj przede wszystkim w konstrukcji tego utworu: oto partie spokojne, stonowane i wyważone, w których wywołującemu pogłos, smutnemu wokalowi z początku towarzyszy jedynie minorowe pobrzękwianie gitary (a potem i niepostrzeżenie dołączające do niej inne instrumenty), przeplatają się z porywającymi uderzeniami orkiestrowymi. Całość kulminuje w ekstatycznym uniesieniu, które podrywa rozemocjonowanego odbiorcę w ślad za uskrzydlonym marzeniami i rojeniami Mr Sadem. Ach, a jakże tu Migdał śpiewa! Wystarczy poznać ten jeden utwór, by przekonać się, jak niebotycznie wzrosły umiejętności i możliwości wokalne wykonawcy od debiutu Soft Cell. Ale to nie wszystko, bo przecie są tu też kabaretowe wstawki, wieńczące pieśń żałośliwe pogwizdywanie... Dużo by pisać, pewne jest jednak, że lepiej kompozycję tę wysłuchać, bowiem słowami nie sposób fenomenu jej ująć.
Jak jednak wspomniałem, pozostałe piosenki składające się na Mother Fist wcale „Panu Smutnemu” nie ustępują. Wybornym tego przykładem jest już otwierający płytę kawałek tytułowy, pierwszorzędnie zorkiestrowany i wykonany, wykorzystujący charakterystyczne brzmienie m.in. marimby, hurdy-gurdy i akordeonu, uatrakcyjniony krótkim, acz urodziwym solo gitarowym. Jednakowoż stwierdzić należy, że dość odważnym posunięciem było wybranie „Matki Pięści” na trzeci singiel promujący longplay, gdyż mimo, że świetna, to raczej nie mogła zdobyć uznania wśród szerokiego grona słuchaczy.
Złego słowa nie można też napisać o There Is a Bed. Podczas gdy bas, perkusja i fortepian wyraziście wybijają rytm, narrator opowiada o sobie z perspektywy trutnia wylegującego się w łożnicy, w której zdaje się ogniskować cały jego żywot. Będąc sanktuarium, łóżko staje się zarazem łódką, na której bohater niby jakiś niewydarzony pseudo-Odyseusz leniwie dryfuje przez kolejne lata swego życia. Kiedy Almond kończy śpiewać, posłyszeć można męskie i żeńskie wokalizy oraz czarujący lament wiolonczeli.
Jeden z najmocniejszych punktów albumu stanowi niespieszna opowiastka Saint Judy, depresyjna i silnie steatralizowana. To utwór tak mroczny i dojmująco przygnębiający, że w odbiorcy serce truchleje, krew ścina się w żyłach, a ciarki przechodzą po plecach. Wśród akompaniamentu dęciaków, instrumentów szarpanych, klawiszowych i perkusyjnych, pospołu kreujących nierealny, czyśćcowy klimat, Almond to melorecytuje, to śpiewa jak potępiona dusza lubieżnej grzesznicy, a raz po raz rozlegające się wokół buchnięcia, uderzenia i łomoty, które wywołują wrażenie omamów słuchowych, stale utrzymują nieziemską atmosferę grozy.
Chwilę wytchnienia znaleźć można w zdecydowanie kroczącym, a cokolwiek jaśniejszym od poprzedniczki The Room Below, wspomnieniu beztroskich chwil z przeszłości, jak również w piosence Angel in Her Kiss. Żywszy od „Świętej Judytki” i „Pokoju poniżej”, „Anioł w jej pocałunku” w istocie jest niewesołą historyjką poruszającą relacje damsko-męskie, okraszoną doborową i stosunkowo chwytliwą grą instrumentalistów.
Zrazu zaskakiwać może, że odwołujący się do ciemnej strony ludzkiej natury The Hustler, który zamyka pierwszą stronę longplaya, rozpoczyna się od dźwięków przywodzących na myśl okres bożonarodzeniowy, lecz jak okazuje się w miarę rozwijania się tego nader smętnego, ale i urokliwego utworu – koresponduje to ze słowami, podkreślając ich wymowę. Kontrastuje z nim żwawa, roztańczona i frywolna Melancholy Rose, otwierająca drugą stronę czarnego krążka. Lecz jak już samo jej miano sugeruje, po raz kolejny jest to opowiastka niewesoła, traktuje bowiem o prowadzącej bogate życie towarzyskie, ekhm, damie portowej, która nigdy nie zazna prawdziwej miłości.
Dalej następuje Mr Sad, a w odpowiedzi na jego smutki nadciąga The Sea Says, przyjemnie płynąca, kołysząca na – rzeczywiście dających się posłyszeć w tle – morskich falach kompozycja, w której na uwagę zasługuje m.in. solo na trąbce. Wspomnienie przeszłości ma tu, na przekór zrezygnowaniu i pesymizmowi, podnieść na duchu pogrążonego w żalu i czarnowidztwie nieszczęśnika, co przypomina próbę pocieszenia dorosłego już dziecka przez zatroskaną matkę.
Szans na ukojenie nie ma opowiadający dzieje swego żywota posępny Champ, kiedyś fetowany przez miliony mistrz bokserski i bohater narodowy, teraz tkwiący w otchłani zapomnienia pijaczyna, z goryczą i łzami rozpamiętujący dawne swe osiągnięcia i przewagi. Znakomicie ze słowem koresponduje tu warstwa muzyczna, z tym zawodzącym wiolonczelim śpiewem, pianinem et cetera tworząca szczególnie przygnębiającą atmosferę. W żadnym razie nie dorównuje tej pięknej, pełnej liryzmu pieśni krwisty a przebojowy numer miłosny Ruby Red, pulsujący i krotochwilny, niewątpliwie dobrze nadający się na singiel. Album wieńczy i podsumowuje równie żywa jak „Rubinowo-czerwony” The River, porywająca piosenka, w której śpiewający z mocą i emfazą Almond wyraża niepewność odnośnie tego, jaki nurt życia obrać w przyszłości.
Rekapitulując i uogólniając powyższe rozważania, Mother Fist to dzieło, ba, arcydzieło najwyższej próby. Składają się na nie zarówno kameralne, pełne dramatyzmu ballady, jak i wyrafinowane piosenki, w kilku zaledwie przypadkach o nieco lżejszym, bardziej tanecznym charakterze. Przy tym wcale nie ma tutaj jakiejś plastikowości czy efekciarstwa, owej taniej a niewyszukanej sztuczności właściwej wielu płytom z lat 80. Zamiast tego znaleźć można tu mnóstwo finezyjnego grania, nietypowych rozwiązań brzmieniowych tudzież instrumentalnych smaczków, co sprawia, iż do nagrania tego po wielekroć chętnie się powraca. Nie po raz pierwszy i nie ostatni w swej karierze Almond ujawnił tu bowiem rozległe horyzonty i inspiracje wokalno-muzyczne, nawiązując choćby do piosenki francuskiej, amerykańskiej, hiszpańskiej czy niemieckiej, wplatając elementy zaczerpnięte z wodewilu, musicalu, teatru, opery bądź klasycznego kabaretu europejskiego, odwołując się do interpretacji aktorskiej. Wszystko to powoduje, iż nie ma w zgromadzonych tu utworach wielkiego potencjału komercyjnego, skutkiem czego przed 30 laty utracił Migdał wsparcie ze strony wytwórni Virgin. Lecz z drugiej strony dowiódł, że jest artystą z krwi i kości, który, nie bojąc się wyzwań, potrafi postawić sztukę i sukces artystyczny na pierwszym miejscu, przed poklaskiem i ewentualnym zyskiem.
„Matka Pięść” to nie tylko znakomicie zaaranżowany, dopracowany kompozycyjnie i muzycznie majstersztyk, ale też poetyckie, spowite cieniem teksty, do których autor czerpał natchnienie z życia, literatury i w ogóle szeroko pojętej kultury. W głównej mierze zostały one utkane z osobistych doświadczeń życiowych i przemyśleń autora, są przesycone melancholią, żalem i fatalizmem. Każdorazowo skłaniają do refleksji, penetrując zakamarki rosochatej duszy ludzkiej, poszukując odpowiedzi na pytania nurtujące niejednego człowieka. Przy tym co do jednego teksty te zostały wspaniale a różnorako oddane przez obdarzonego polotem i inwencją piosenkarza, doskonałego interpretatora, operującego mocnym i frapującym głosem, który kipi uczuciami i wyzwala emocje.
I właśnie za to wszystko, za tę niespotykaną oryginalność, bogactwo stylów i art pop najwyższych lotów nader cenię Mother Fist and Her Five Daughters od nieomal 20 lat, a Marcowi Almondowi jako artyście winien jestem dozgonne chwałę i cześć.
[1] Truman Capote, Muzyka dla kameleonów, tłum. Krzysztof Zarzecki, Warszawa 1992.
[2] Ned Raggett, „Marc Almond / Marc Almond & the Willing Sinners Mother Fist and Her Five Daughters Review”: http://www.allmusic.com/album/mother-fist-and-her-five-daughters-mw0000596677 [dostęp: 11 VII 2017].