Freddie Hubbard miał pecha, lub bardziej nieszczęście w szczęściu. Jego szczęściem był niesamowity talent jakim był odbarzony, a nieszczęściem fakt, że przyszło mu żyć w czasach Milesa...
Zapewne dlatego nie do końca ma należne miejsce w panteonie najlepszych. Gdyż od Davisa nie odstawał, ani jeśli chodzi o technikę, ani o zmysł kompozycyjny, ani o - zwłaszcza tak nieoceniony w typie muzyki jaki obaj proponowali - feeling.
O Milesie mówi się, iż miał wpływ niemal na każdą odmianę jazzu, lub przynajmniej o każdą się otarł podczas swojej bogatej kariery. Hubbard również zdawał się być kimś komu trudno usiedzieć w miejscu, gdyż bawił się w bebop, hard bop, post-bop, nie stroniąc również od flirtu z fusion i soulem; takim jak na „Red Clay”.
Czy właśnie ta - wydana w 1970 roku - płyta jest najlepszą w dorobku Hubbarda? Dylemat taki sam jak w przypadku Davisa; wszystko zależy od tego jaki okres twórczości rozpatrujemy. Entuzjaści bardziej tradycyjnego jazzowego grania wskażą „Open Sesame” tudzież „Ready For Freddie”, natomiast ci bardziej lubujący się w nieco ambitniejszym graniu z domieszką fusion i soulu, będą wykłócać się o wyższość „First Light”, „Straight Life” czy omawianego dziś „Red Clay” nad innymi.
Tylko cztery utwory, lecz konkretne i treściwe*. Zaczyna się od utworu tytułowego; ostre i pozornie chaotyczne zawodzenie trąbki i saksofonu, przechodzi w bardziej uporządkowane – i spinające klamrą całość - granie z przyjemnymi plumkaniami Hancocka (nie tylko w tle), fajnym tempem sekcji rytmicznej, no i przede wszystkim popisami samego Hubbarda oraz Hendersona.
„Delphia” to absolutne cudo jeśli chodzi o swoisty collage nastrojów. Zaczyna się sielsko i balladowo, by dość niespodziwanie przejść w lekko podkręcone tempo i równie szybko powrócić do klimatu pierwszych sekund. Takie przejścia mają miejsce przynajmniej kilkakrotnie podczas tych siedmiu minut jednak to pozorne igranie z nerwami słuchacza brzmi po prostu wyśmienicie.
Kolejne dość luźne operowanie różnymi tempami (zwłaszcza w wykonaniu Lenny’ego White’a) mamy w „Suite Sioux”. Nie brakuje oczywiście znów popisów Hubbarda i Hendersona dokładnie w tej samej kolejności jak w otwierającym całość „Red Clay”. Chociaż pewnym novum w porównaniu z poprzednimi kompozycjami jest solo White’a i nieco więcej miejsca, które umiejętnie zagospodarował sobie Hancock.
Wieńczący całość „The Intrepid Fox” jest już kolejnym galimatiasem dźwięków i stylów; jest tu bowiem i troszkę tradycyjnego jazzu, sporo improwizacji, lekko soul’ujących wstawek, a wszystko to brzmiące jakby uzupełnienie tego niesamowitego – napędzonego przez White’a - tempa całości. No i nie można zapomnieć o popisach mistrzów swojego fachu okraszających te dziesięć minut, bowiem zarówno Hubbard jak i Henderson i Hancock grają absolutnie po mistrzowsku.
Świetne kompozycje, ujmująca wirtuozeria oraz niesamowicie wytworzony klimat całości umiejscawia „Red Clay” na półce z klasykami. Jednakże w tym przypadku mamy do czynienia z pozycją nieco zapomnianą i niesłusznie niedocenianą. A szkoda, gdyż jest to arcydzieło.
*znowienia kompaktowe wzbogacone są o rewelacyjną wersję lennonowego „Cold Turkey” i rozbudowanego - do blisko 20 minut - utworu tytułowego.