Dziś mówisz do jednej osoby, a słuchają miliony… padło w pewnym filmie takie zdanie i stanowi ono jednocześnie najkrótszą i najbardziej trafną recenzję nowego albumu Angel Olsen. Burn Your Fire… rozpisano bowiem wymiarach osobistych zwierzeń. Takich, które zwykło się przedkładać najbliższej osobie. Ta muzyka właśnie taka jest – swoiste katharsis od lęków i obaw uwalnianych niczym zimna mgła przez otaczającą artystkę rzeczywistość. Ale, co kiedyś szokowało, obecnie nas zupełnie nie dziwi – tak się dziś nie da funkcjonować, bo świat się zmienił. Teraz opowieść, która niby miała dotrzeć do wybranej osoby, rozmyślnie i zarazem zupełnie przypadkiem rozbrzmiewa publicznie, a problemy własnej egzystencji roztrząsa się w tak zwanej społeczności. Im szerzej, tym lepiej. Posługując się wichajstrami współczesnej świadomości: emotikonami, lajkami, szerami i całą masą bezproduktywnych działań, które cynicznie wymazują to wszystko, co kiedyś mieliśmy, a co dziś zabrał nam internet…
A muzyka? Ano z jednej strony to dźwięki zupełnie nowe, przystające do dzisiejszych zwichrowanych i medialnych do bólu czasów. Jednocześnie zaś dzieło Angel Olsen nawiązuje praktycznie wprost do dokonań muzycznych zespołów istniejących i tworzących od wielu lat na rynku muzyki opisywanej hasłem indie. Zatem nic odkrywczego.
Trzeba też przyznać, że to właśnie Amerykanie przodują dziś w harmoniach (bo przykład Angel Olsen to nie odosobniony przypadek) w znacznej mierze inspirowanej poczynaniami artystów zapisanych na stałe w annałach niezależnej i alternatywnej (brytyjskiej) sceny muzycznej. Takich, co to pokryli się już patyną minionych czasów. Wymieniać ich nie zamierzam, czasy świetności wielu z nich minęły już dawno i choć niektórzy trzymają się nieźle, to tak kultowe (zarazem dochodowe) chwile, jakie zafundowali swoim słuchaczom mistrzowie chłodnej fali prawdopodobnie minęły. A szkoda. Choć może jednak nie zupełnie minęły, bo Angel Olsen, jest – jako się rzekło – winna tego bezwstydnego inspirowania się tamtymi dźwiękami. Praktycznie od początku można odszukać w jej utworach tamten ryt i sznyt. Chcecie chłód? Ależ proszę. Wyobcowanie? Voila! A może ktoś szuka samotności pomieszanej z rozpaczą? Też da się zrobić. Oczywiście można w jej poczynaniach odnaleźć inne zapożyczenia, mniejsze lub wyraźniejsze nawiązania. Gdzieś tam słychać PJ Harvey, albo Joni Mitchell. Patti Smith też się kłania. Sypać tak można tymi nazwami lekką ręką, a każda z nich choćby w części zda się nam właściwą. Bo Burn Your Fire For No Witness nie jest odkrywczym albumem. Przeciwnie – pojawia się na nim sporo dźwięków, które skądś znamy i tylko osobie nieosłuchanej muzycznie mogłyby się one wydawać swoistą eksplozją supernowej. Najbardziej oczekiwanym zestawieniem emocjonalnych brzmień ostatnich lat. A to błędne myślenie, bo w każdym kawałku, nawet najlepszym można doszukać się inspiracji muzycznych z ostatnich lat. Jak choćby w takim Stars, gdzie ściana dźwięku niechybnie przywodzi na myśl poczynania Cocteau Twins, a partie sekcji rytmicznej to ani chybi leciutka pożyczka bezzwrotna z wszechświata Clan of Xymox. Owszem, nałożono na to bardziej niż to ongiś bywało agresywną gitarę, owszem głos wokalistki jest mniej zbolały niż przywykliśmy, ale to ten sam rodzaj muzyki.
Cała kwintesencja albumu zawiera się jednak w jednym nagraniu. To wizualizacja muzyki z początku XXI stulecia. White Fire. Gitarowy pomruk, zwiewne klawisze w tle i głos wokalistki, wepchnięty gdzieś pomiędzy mamrotanie Jima Morrisona a dekadencję Nicka Cave’a. Błyski neonów współczesnego miasta, poświata smartfonów na twarzach przechodniów, oblane elektroniczną łuną monitorów lcd postacie tramwajowych sąsiadów czy wypluwanych przez metro bywalców zamglonego świata. Oto obraz tego właśnie stulecia. Patrzymy w gwiazdy? Patrzymy i owszem, ale nie w gwiazdy, tylko w amoledowe ekrany naszych telefonów czy podobnych im technologicznych kajdan. Kwintesencja XXI wieku, zaprawdę. Zapalmy ten ogień bez świadków, to jedyny sposób…
Bezwzględnie.