ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Captain Beyond ─ Captain Beyond w serwisie ArtRock.pl

Captain Beyond — Captain Beyond

 
wydawnictwo: Capricorn Records 1972
 
1.Dancing Madly Backwards (On A Sea Of Air) [4:02]
2.Armworth [1:48]
3.Myopic Void [3:30]
4.Mesmerization Eclipse [3:48]
5.Raging River Of Fear [3:40]
6.Thousand Days Of Yesterday (Intro)/Frozen Over [5:05]
7.Thousand Days Of Yesterday (Time Since Come and Gone) [3:56]
8.I Can't Feel Nothing, Part I [3:06]
9.As the Moon Speaks (To the Waves of the Sea) [2:25]
10.Astral Lady [0:16]
11.As the Moon Speaks (Return) [2:13]
12.I Can't Feel Nothing, Part II [1:14]
 
Całkowity czas: 35:08
skład:
Rod Evans - śpiew
Larry Reinhardt - gitara prowadząca
Lee Dorman - gitara basowa
Bobby Caldwell - bębny
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,2
Niezła płyta, można posłuchać.
,1
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,5
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,5
Arcydzieło.
,2

Łącznie 15, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 7 Dobry, zasługujący na uwagę album.
07.05.2014
(Recenzent)

Captain Beyond — Captain Beyond

Pytanie: czy wokalista z pierwszego (najwtórniejszego z możliwych) składu Głębokiej Purpury, mający predyspozycje głosowe co najwyżej średnie, dwójka uciekinierów z rozstrzaskanego niewydolnością twórczą Żelaznego Motyla, uzupełnionych o pałkera Johnny’ego Wintera (zdającego się być najmniej znanym z tego towarzystwa) są składem, który może namieszać i napsuć krwi tym z czołówki?

Odpowiedź: logika nakazuje powiedzieć, że nie. Jednak kilka lat temu Leo Beenhakker udowodnił, że nazwiska nie grają, lecz drużyna i ze zbieraniny przeciętniaków pokroju Smolarka, Guerrero (a.k.a. Perreiro) czy Saganowskiego można sklecić ekipę, która potrafiła uprzykrzyć żywot Krystynie, Zigicowi, Lazovicowi, Nuno Gomesowi i innym tuzom rządzącym i dzielącym w naszej grupie eliminacyjnej.

Ta piłkarska analogia zdaje się pasować jak ulał do formacji Captain Beyond.

Trudno jednak nazwać tę założoną w Kalifornii kapelę supergrupą. Bardziej przypominało to zbieraninę kolesi, którzy nie za bardzo wiedzieli, co z sobą zrobić. Nie oszukujmy się; Rod Evans mógł pochwalić się udziałem w pierwszych trzech płytach Deep Purple, jednak gdy wczesna formuła zespołu została wyekspolatowana do cna, on był tym pierwszym, któremu podziękowano i pokazano drzwi. Panowie Lee Dorman i Larry Reinhardt postanowili trzymać się razem po tym jak Iron Butterfly wyjałowił się sam z siebie i wyzionął ducha. Bobby Caldwell udzielał się wprawdzie na znaczącym „Live Johnny Winter And” niedocenianego Johnny’ego Wintera, jednak widząc pogrążającego się w heroinowym nałogu lidera postanowił poszukać sobie ciekawszego zajęcia. Wspomniani czterej osobnicy spotkali się w Los Angeles i - bardziej ze znudzenia, aniżeli z wiary w sukces nowego projektu - zaczęli wspólnie tworzyć i ostatecznie zarejestrowany w hollywódzkim Sunset Studios materiał ukazał się na rynku w lipcu 1972 roku.

Pomimo tego powstał album dość niezwykły i zaskakująco dobry. Wcale nie odkrywczy, ani przełomowy, ale na tyle przyzwoity, aby poświęcić mu kilka słów.

Ta w sumie dość niewyszukana mieszanka psychodelii, lżejszego gatunkowo hard-rocka i progresywnych inklinacji okazała się produktem co najmniej ciekawym. Zresztą przeszłość wspomnianych jegomości odcisnęła znaczący ślad na całości wydawnictwa. Słuchając śpiewu Evansa od otwierającego „Dancing Madly Backwards (On A Sea Of Air)” trudno nie doszukiwać się analogii chociażby z „The Shades Of Deep Purple”. Wprawdzie brakuje tutaj tych soczystych hammondowych brzmień Jona Lorda, ale pozostawiona przestrzeń zdaje się być mimo wszystko umiejętnie zagospodarowana, głównie przez – wprawdzie niezbyt wirtuozerskie, ale ciekawe partie gitarowe – Larry’ego Reinhardta. Nawet w tych krótszych tematach, takich jak „Armworth” czy „Mesmerization Eclipse”, jego poczynania zdają się nadawać odpowiedniego tempa i kopa całości. Zresztą momentami Evans stara się wyjść poza schemat i pobuszować okazjonalnie w nieco hendrixowej wokalnej manierze; najdobitniej to słychać w pierwszych kilku momentach w „Raging River Of Fear”. Co więcej, wraz z tą ostrą gitarą i nabałaganioną perkusją a la Mitch Mitchell nie trudno nie zauważyć wyraźnie odciśniętego piętna „Electric Ladyland”.

Zresztą Reinhardt nie ogranicza się do bardziej konkretnego grania. Tu i ówdzie również potrafi stworzyć odpowiedni nastrój, jak chociażby we wstępie do takiego „Myopic Void” czy końcówce „Frozen Over”, w których chętnie sięga do psychodelicznej spuścizny, jednak tym razem bliższej anglosaskim dokonanion, aniżeli amerykańskim.

Całość płyty jest dość motoryczna, w której na dobrą sprawę nie ma zbyt wielu momentów na spowolnienie tempa. Jednak poza konkretnymi partiami gitary należy zespołowi oddać, że nie przynudza zbyt przytłaczającym rzępoleniem. Udało się zachować odpowiednie wyważenie; partie Reinhardta nie przynudzają, lirycznym śpiewem Evansa też można sobie czas umilić, jak choćby w „Thousand Days Of Yesterday (Time Since Come and Gone)”, gdzie jego wokal brzmi równie ciepło zarówno w linii przewodniej, jak i w chórkach.

Ot, czterech facetów nawet pomimo swoich własnych ograniczeń warsztatowych i po części również kompozytorskich potrafiło stworzyć ponad dwa kwadranse miłej dla ucha, ciekawej i rozpędzonej muzyki. Całość momentami stwarza taki przypadkowy zlepek – często wydawać by się mogło, iż zaledwie zalążków – różnych kompozycji, jednak pomimo tego pozornego chaosu debiutu Captain Beyond się świetnie słucha.

Zresztą panowie nie nastawiali się chyba na odniesienie spektakularnego sukcesu. Zresztą nie każdemu na tym wybitnie zależało. Był rok 1972, więc czas, w którym Deep Purple sięgnęli rockowego szczytu, a Evans na odchodne kilka lat wcześniej jako rekompensatę wyhaczył zapis w umowie o małym (ale zawsze) procencie zysków ze sprzedaży każdej kolejnej płyty macierzystej kapeli (który stracił w 1980 roku, po tym jak powołał do życia zespół The New Deep Purple, a pozostali muzycy skutecznie prawnie go wycykali z kolejnych profitów), tak więc o źródło dochodów nie musiał się martwić. Może i dobrze na tym wszyscy wyszli, bowiem pracując bez jakiegoś mega ciśnienia panowie nagrali płytę, która jest co najmniej dobra, przy której potupie się kopytem tu i ówdzie i pobuja baniakiem.

Miło i czasem chaotycznie, ale mimo wszystko przyjemnie. Siedem gwiazdek z malutkim minusem.

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.