Siedzisz sobie na tarasie swojego domu (lubo też w miejscu, które napawa się równie pozytywnym nastrojem, co mnie wspomniany taras), popijając piwo z butelki i myślisz, jakie to lato tegoroczne było piękne. Kto nie trafił w pogodę z urlopem, ten musiał mieć niezwykłego pecha, bo właściwie ciepło i słonecznie było jak nigdy. Człowiek nacieszył się, wygrzał, pojeździł na rowerze, słowem – zrobił i skorzystał na całego.
Siedzisz więc na bujanym fotelu, schowany pod parasolem, który tego wrześniowego popołudnia bardziej już chroni przed mżawką, niż słońcem. Popijasz rzeczone piwko żałując, że owe ciepłe chwile lata 2013 już przeminęły. Będzie wkrótce trzeba rozpalić w kominku, otworzyć butelkę wina na spotkanie z przyjaciółmi, włączyć w salonie dobrą, ubraną we wspomnienia minionych dni muzykę i delektując się nadzieją na złotą polską jesień na chwilę jeszcze zapaść się w dźwięki, które w ostatnich miesiącach towarzyszyły mi przy różnych okazjach.
Jak recenzowany album. Dla porządku statystycznego trzeba stwierdzić, że Iron & Wine, grupa stworzona przez muzyka, autora tekstów i kompozytora Sama Beama istnieje już kilka ładnych lat. Ale jakoś nie było okazji do skrobnięcia czegoś większego o ich twórczości. Czasu nie stało, brakło ochoty czy po prostu z lenistwa – nie wiem. Niewątpliwie za bardzo ostatnimi czasy przydusiły mnie różne barokowe czy renesansowe dźwięki – ale czy to jedyny powód: trudno powiedzieć. Może. Dziś jednak nadrabiam zaległość (jedną z wielu), bo muzyki dobrej nigdy, przenigdy za wiele. Trzeba pielęgnować te nasze uzależnienie, prawda?
Zatem omawiany Ghost On Ghost to piąty album grupy. Wydany został przez 4AD i już ten fakt sam w sobie jest zasadniczo bardzo ważną informacją. Tak, wiem – ta wytwórnia nie ma dziś już takiej mocy oddziaływania, jaką miała w latach osiemdziesiątych XX stulecia. No i co z tego że nie ma – jakoś ostatnio nie zawiodłem się, ilekroć sięgałem po „nowe” rzeczy wychodzące ze stajni 4AD. Przykłady? His Name Is Alive, Piano Magic, Gus Gus, że Bon Ivera nie wspomnę.
Nie inaczej jest i tym razem, mimo że ponoć recenzowana płytka nie jest rzekomo najlepszym albumem Iron & Wine. Takie opinie można zasłyszeć tu i ówdzie. Phi, kto by się tam przejmował. Samuel Beam nie musi się z nikim ścigać. Nie musi udowadniać, że jest odkrywczy ponad miarę (bo nie jest), że penetruje nowe przestrzenie (bo nie robi tego). Gra po prostu świetne, melodyjne piosenki. Zahaczające klimatem o tak wiele różnych orbit muzycznych, że czasami aż człowiek sam się zastanawia, where do we go from here…
Co ważne – zupełnie to nie przeszkadza. Owo orbitowanie wśród dźwięków, których mianowniki wydają się czasami tak odległe i nie przystające do siebie. Słychać w tej muzyce jakieś slide-gilmourowskie jazdy po gitarze, jakieś harmonie wokalne a’la Crosby Still Nash & oczywiście Young. Gdzieś tam nagle spada nam na głowę (znaczy się wpada w ucho) symfoniczny rozmach rodem z tych chłodnych, zakręconych kawałków … Sigur Rós, a jakby tego było jeszcze mało – pobrzmiewa sobie w wielu utworach taki trochę wyrachowany brak zdecydowania: czy muzyka ma brzmieć bardziej jak Cat Stevens czy może jak Simon & Garfunkel? A może jak Kings of Convenience grający kawałki A-ha obrane w jazzowy garnitur? Aż tyle i tylko tyle. Całość jednak zachwycająco i wyśmienicie podane na jednym talerzu.
Jakby tego wszystkiego było mało, to mój ulubiony – „strona pierwsza utwór drugi” (skąd my znamy tę regułę??!!) - The Desert Babbler brzmi, jakby go żywcem wyjęto z filmów o Brudnym Harrym, w którym główną rolę zagrał … Michael Douglas. Ten klimat muzyki z lat siedemdziesiątych, osiągnięty za sprawą zupełnie swawolnych partii dęciaków grających sobie lekki jazzik mimo rockowego klimatu daje nam poczuć, że to wyjątkowa muzyka. Całe lato sączyła się w moim ogrodzie, uzupełniając błogie lenistwo, brzmiała w słuchawkach podczas kolejnych kilometrów przemierzanych na rowerze i radowała mnie w drodze do i z pracy, gdy nie musząc znosić codziennych korków na ulicach przemykałem autem po drogach Wielkopolski. Tak przyjemnie zaczynającego się albumu dawno nie słyszałem. A dalej? Dalej jest jeszcze ciekawiej i piękniej. Ale o tym powinniście przekonać się sami.