Yee mo faat wai yao faat. Yee mo haan wai yao haan.
Using no way as way. Having no limitation as limitation.
Niech drogą będzie brak drogi. Niech ograniczeniem będzie brak ograniczeń.
Kim w świecie jazzu i dla jazzu był Miles Davis, tym dla sztuk walki i świata filmów sztuk walki był Bruce Lee. Choć żył krótko, to jak Aleksander Wielki i Jezus z Nazaretu, którzy w chwili śmierci mniej więcej byli rówieśnikami Małego Smoka, swoim intensywnym i wartościowym życiem zapewnił sobie wdzięczne miejsce w pamięci wielu potomnych, stawiając tym samym swej osobie pomnik trwalszy ode spiżu.
Powity pod pomyślną gwiazdą dnia 27 listopada 1940 roku, nie tylko w godzinie, ale i w roku Smoka, od wczesnego dzieciństwa występował Lee Jun-fan, jak w języku yue (kantońskim) brzmiało imię Bruce’a Lee, na planach filmowych. Mimo że urodził się w dzielnicy chińskiej San Francisco, dorastał Li Xiaolong („Mały Smok Lee”) na niebezpiecznych ulicach przeludnionego Hongkongu, dokąd jego rodzice, aktor Lee Hoi-Chuen i śpiewaczka Grace Ho, powrócili wkrótce po narodzinach syna. Jako nastolatek kilkakrotnie zbity na kwaśne jabłko przez urwisów z ulicznych gangów, mając 13 lat został uczniem sifu Yip Mana, wielkiego mistrza Wing Chun, jednego ze stylów wushu, czyli chińskich sztuk walki. Już wcześniej miał okazję poznać od ojca podstawy taijiquan. Niebawem sam stał się członkiem gangu i zawadiaką, nierzadko po kilkakroć dziennie wdającym się w szkole bądź pod gołym niebem w bójki z żulami reprezentującymi inne bandy. Spuścił nawet manto synowi jednego z szefów triady, to jest chińskiej mafii. Koniec końców miarka przebrała się i rodzice wysłali niesfornego, natenczas niespełna 19-letniego syna do miejsca jego narodzin, USA, gdzie, jak czas pokazał, w ciągu kilku lat przeszedł drogę od zera do bohatera.
Jednak nim ziścił się jego American dream, Lee musiał dokończyć edukację. Najpierw mieszkał w San Francisco, następnie w późniejszej kolebce grunge’u, Seattle, gdzie zarabiał na utrzymanie pracując w restauracji, a także prowadząc własną szkołę walki. Wtedy i później poznawał wielu mistrzów reprezentujących inne sposoby walki wręcz. Ucząc się od nich, rozwijał i doskonalił własną technikę. Ukończywszy high school, rozpoczął studia na UW – nie Uniwersytecie Warszawskim, a University of Washington. Tam poznał swoją przyszłą żonę i matkę spłodzonych przez się dzieci, Lindę Emery (obecnie Linda Lee Cadwell), która pod jego kierunkiem trenowała kung-fu, a ściślej Jun Fan Gung Fu, innymi słowy – kung-fu Bruce’a Lee. Porzuciwszy studia, ruszył do Oakland.
Punktem zwrotnym w jego dotychczasowym życiu okazał się pewien dzień na przełomie 1964 i 1965 roku, w którym stoczył walkę o prawo nauczania kung-fu ludzi Zachodu i ogólnie wszystkich tych, którzy nie byli Chińczykami, czemu sprzeciwiali się miejscowi, konserwatywni mistrzowie Gongfu. Lee był innego zdania, zapewne pamiętając również, że jeszcze w Hongkongu grono uczniów Yip Mana odmówiło ćwiczenia z Lee Jun-fanem, po tym jak odkryli, iż po kądzieli miał on europejskich (niemieckich) przodków. Mimo że pojedynek, w którym przeciwnikiem był niejaki Wong Jack Man, wygrał, czym zapewnił sobie prawo do szkolenia nie-Chińczyków, nie był Lee usatysfakcjonowany przebiegiem walki. Uznał bowiem, że przez wzgląd na słabą kondycję i nieefektywność zastosowanych technik, starcie trwało nazbyt długo (3 minuty). Od tego momentu zaczął więc wszechstronniej i intensywniej niż dotąd trenować, nie tylko ciało, ale też umysł i ducha, przy okazji stopniowo rozwijając autorską sztukę walki, Jeet Kune Do, „Drogę przechwytującej pięści”, która miała stanowić absolutnie praktyczną i skuteczną w działaniu, „naukową walkę uliczną”. Jak mawiał: Knowing is not enough, we must apply. Willing is not enough, we must do („Wiedzieć to nie wszystko – trzeba stosować. Chcieć to nie wszystko – trzeba czynić”); Use your own ideas on creating new ways to improve the function of the body in Gung Fu – the hell with conventional methods and opinions („Wymyślaj własne sposoby rozwijania ciała w kung-fu – do diabła z konwencjonalnymi metodami i poglądami”); All types of knowledge ultimately mean self-knowledge („Wszelkie formy wiedzy prowadzą ostatecznie do samopoznania”).
Inne przełomowe wydarzenie w życiu Lee to jego udział w Międzynarodowych Mistrzostwach Karate w Long Beach w roku 1964 i kolejnych, na których dawał pokaz swoich umiejętności, między innymi demonstrując słynne jednocalowe uderzenie czy wykonując pompki na dwóch palcach jednej ręki. Dzięki tym i innym popisom na którymś z turniejów został odkryty przez ludzi z Hollywood, którzy zaangażowali go do serialu telewizyjnego The Green Hornet („Zielony szerszeń”). Nie grał w nim roli tytułowej, w tej obsadzony został bowiem obecnie raczej zapomniany Van Williams. Wcielił się natomiast w postać jego towarzysza, Kato, który swoją biegłością w sztukach Dalekiego Wschodu wspierał Szerszenia w walce z przestępcami. W trakcie kręcenia The Green Hornet obaj gościnnie wystąpili w kilku odcinkach Batmana, na których historyjki o Szerszeniu i Kato (odpowiednio – Batmanie i Robinie) były wzorowane. Dodać można, że oprawę muzyczną filmu stanowił między innymi fajnie ujazzowiony motyw z Lotu trzmiela Nikołaja Rimskiego-Korsakowa. Aczkolwiek serial nie cieszył się nazbyt dużą popularnością i nakręcono tylko jego jeden sezon (1966-1967), to Lee stał się dobrze rozpoznawalny w Stanach Zjednoczonych jako mistrz wschodnich sztuk walki. To pozwoliło mu z jednej strony kontynuować karierę w świecie filmu, z drugiej – rozwijać siebie i swoją życiową pasję, jaką były sztuki walki. Chętnie nauczał ich nielicznych swoich uczniów, jednocześnie zaś wystrzegał się, by nie przemieniły się one w jakiś wyprany z idei zawód i wykalkulowany biznes.
Lee założył nową szkołę w Los Angeles i wkrótce jego uczniami stały się takie gwiazdy show-businessu, jak James Coburn, Lee Marvin, Steve McQueen i Roman Polański, nadto Kareem Abdul-Jabbar, jak czas pokazał – jeden z najwybitniejszych koszykarzy wszech czasów i jak dotąd zdobywca największej liczby punktów (38387) w dziejach NBA. Także dzięki znajomościom z ówczesną śmietanką Hollywood szybko wkręcił się Lee w światek amerykańskiego filmu, to obmyślając jakieś układy choreograficzne (np. do A Walk in the Spring Rain, 1970, z Ingrid Bergman i Anthonym Quinnem, a wcześniej do The Wrecking Crew, 1968, ekranowego debiutu Chucka Norrisa), to grając epizodyczne role (np. Marlowe, 1969, serial Longstreet, 1971-1972). Prowadził też rozmowy z wytwórniami Paramount Pictures i Warner Brothers, przedstawiając im własne pomysły, lecz nie znalazł dla nich posłuchu. Wyjechał więc do Hongkongu, by prędko powrócić do Hollywood innymi drzwiami.
Wypełnione umiarkowanymi sukcesami, częstymi rozczarowaniami i doznaną w 1970 roku ciężką kontuzją lata 1967-1971 były jednak dla Lee i jego rodziny czasem owocnym – nie tylko przyszło na świat drugie dziecko Bruce’a i Lindy, młodsza o 4 lata od syna Brandona córka Shannon, ale też Mały Smok intensywnie studiował różne nauki, zapamiętale doskonalił się i przelewał na papier własne idee i pomysły, rozpowszechnione między innymi w wydanej w 1975 roku książce Tao of Jeet Kune Do.
Jak się okazało, w Hongkongu dzięki roli w The Green Hornet miał Xiaolong już status gwiazdy, z czego dotąd nie zdawał sobie sprawy. Wystąpił tam w serii telewizyjnych talk-shows i za sprawą producenta Raymonda Chowa podpisał z wytwórnią Golden Harvest kontrakt na realizację dwóch filmów, w których wreszcie miał odegrać główne role. Były to wyreżyserowane przez Lo Weia The Big Boss (= Fists of Fury, 1971, Wielki Szef) i nieco nacjonalistyczny, przypominający o żywionym przez Chińczyków względem Japończyków resentymencie Fist of Fury (= Chinese Connection, 1972, Wściekłe pięści = Chiński łącznik). Pomimo że zrealizowano je przy niewielkim budżecie, oba te awanturniczo-sensacyjne kryminały odniosły wielki sukces. Wielki szef miał trzy zupełnie różne ścieżki dźwiękowe. Ostatnia z nich, pochodząca z 1983 roku, nielegalnie wykorzystywała dokonania mistrzów prog-rocka – Pink Floyd i King Crimson, od pierwszych zapożyczając urywki z utworów Obscured by Clouds i Time, od drugich – z Larks’ Tongues in Aspic (Part Two), podobnie jak to wcześniej uczynili twórcy francuskiego porno-erotyku Emmanuelle.
Po wygaśnięciu kontraktu, Lee założył wraz z Chowem własną wytwórnię, Concord Productions, realizując w niej kolejny film, w którym tym razem był nie tylko aktorem i choreografem, ale też scenarzystą, reżyserem i producentem. Obraz ten to Way of the Dragon (= Return of the Dragon, 1972, Droga smoka), pamiętny może przede wszystkim z powodu walki, jaką w rzymskim Koloseum stoczył Lee, tu Tang Lung, z grającym Colta Chuckiem Norrisem, w rzeczywistości bliskim przyjacielem Lee. Każdy z tych trzech filmów obecnie stanowi żelazną klasykę kina sztuk walki, jednak bez cienia wątpliwości i bez krztyny zadziwienia mało kto by o nich obecnie pamiętał, gdyby głównych ról nie odegrał w tych obrazach Bruce Lee, nieraz przemycający w scenach i wypowiadanych kwestiach swoje nauki i przemyślenia. Nie znając spoczynku, rychło rozpoczął ten istny tytan pracy zdjęcia do kolejnego filmu, The Game of Death (1973/1978, Gra śmierci), który w zamyśle Li Xiaolonga miał stać się prezentacją opracowanej przezeń sztuki walki, Jeet Kune Do. Film ten jednak, z gościnnym udziałem Abdul-Jabbara, nigdy nie został ukończony przez Lee, którym w owym czasie zainteresowała się hollywódzka Warner Bros., na co wpływ miała zarówno docierająca do USA zza oceanu, stale podnosząca się fala popularności Lee, jak i osobista jego znajomość z ówczesnym prezesem tej wytwórni, Tedem Ashleyem. W rezultacie Warner Bros., we współpracy z hongkońską Golden Harvest, postanowiła obsadzić Lee w głównej roli przygotowywanego filmu, który zapewnić miał Lee nieśmiertelną sławę, ale też poniekąd doprowadzić go do zguby. Tymczasem jednak wszystko zdawało się przebiegać pod szczęśliwą gwiazdą i pomimo rozlicznych trudności przy kręceniu nowego obrazu szykowano się do ponownego Wejścia Smoka na rynek amerykański.
W wyreżyserowanym przez Roberta Clouse’a Enter the Dragon (1973, Wejście Smoka), którego scenariusz napisał był Michael Allin z pewną pomocą ze strony Bruce’a, dążącego również do ukazania piękna prastarej i bogatej kultury chińskiej, obok Lee wystąpiła plejada drugo-, albo i trzeciorzędnych gwiazd amerykańskiego kina, dla przykładu John Saxon i zmarły niedawno Jim Kelly, nadto napakowany Yang Sze, lepiej znany jako Bolo Yeung, a także przewijający się gdzieś w tle, mający dopiero zrobić wielką karierę Jackie Chan. Jako że postanowiono wszystko dopiąć na ostatni guzik, zdecydowano się zadbać i o porządną oprawę muzyczną, jaką z pewnością nie odznaczały się poprzednie trzy obrazy z udziałem Lee, których ścieżki dźwiękowe zdradzały nazbyt silne zapatrzenie się Hongkończyków w produkcje hollywódzkie, może szczególnie w obfitujące w patataj-rytmy filmy kowbojskie. Skomponowanie muzyki do Enter the Dragon powierzono więc argentyńskiemu muzykowi jazzowemu i kompozytorowi Lalo Schifrinowi, wsławionemu już napisaniem soundtracks do takich filmów, jak The Cincinnati Kid („Cincinnati Kid”, 1965) i Bullitt („Bullitt”, 1968) ze Stevem McQueenem w roli głównej, Cool Hand Luke („Nieugięty Luke”, 1967) z Paulem Newmanem, Kelly’s Heroes („Złoto dla zuchwałych”, 1970) i Dirty Harry („Brudny Harry”, 1971) z Clintem Eastwoodem, last but not least – do serialu telewizyjnego Mission: Impossible (1966-1973), skąd główny temat po latach wykorzystano przy realizacji kinowej wersji tej historii, w której Tom Cruise wcielił się w postać agenta Ethana Hunta.
Jak wywiązał się Schifrin z powierzonego mu zadania stworzenia muzyki do Enter the Dragon? Wcale dobrze, bowiem łącząc wpływy egzotycznej muzyki chińskiej (Theme from Enter the Dragon, Sampans, The Monk, The Big Battle, Han’s Island etc.) z pobudzającym wyobraźnię (Theme from Enter the Dragon, The Monk, The Big Battle, Human Fly etc.) i nierzadko nastrojowym (The Gentle Softness etc.) jazzem, nadto tak popularnym wówczas i nadającym poszczególnym kompozycjom odlotową motorykę, chętnie korzystającym z efektu wah-wah funkiem (Theme from Enter the Dragon, Sampans, Bamboo Bird Cage etc.), przydającą utworom powagi i wzbudzającą respekt klasyką (Sampans, The Monk, Han’s Island, Broken Mirrors etc.) oraz panującymi podówczas w dziedzinie muzyki filmowej trendami, napisał bogatą stylistycznie i intrygująco brzmiącą ścieżkę, dobrze ilustrującą to, co uwieczniono na rolce filmowej. W tym ostatnim względzie za przykład niechże posłuży wartkie i rozkiełznane bębnienie w The Big Battle, w którym na uwagę zasługuje też sekcja instrumentów dętych, basowy groove czy gitara. Pod wpływem tego utworu nadejść może odbiorcę wspomnienie scen, w których gibkie, wyżyłowane, pokryte nieprawdopodobnie wyrzeźbioną, cudownie rozwiniętą muskulaturą ciało Lee z gracją porusza się pośród nacierających nań przeciwników. Stają przed oczyma ujęcia, w których Xiaolong z wprawą wywija kijem, podobnie jak gitarą wymachiwał w trakcie koncertów Jimi Hendrix, tyle że w przypadku Małego Smoka więcej było w tym jego wywijaniu sensu, ładu i składu. Kiedy indziej spłynąć mogą na słuchacza wizje Lee dającego jedno- lub oburęczne nunchakowe solówki, godne popisów perkusyjnych Mitcha Mitchella tudzież Gingera Bakera. Innym exemplum mogą być chwilami psychodeliczne Broken Mirrors, także dzięki sięgnięciu po harfę ewokujące słynne, śmiertelne starcie protagonisty Lee z antagonistą Hanem w niesamowitym, lustrzanym pokoju, skonstruowanym ponoć przy użyciu 8 tysięcy luster. Udało się Schifrinowi stworzyć i chwytliwy temat, który usłyszeć można nie tylko w melodyjnym i charakterystycznymi pokrzykiwaniami Lee wypełnionym Theme form Enter the Dragon i repryzie. Twórczo rozwijany, przewija się on bowiem w wielu momentach całego, niespełna 27 minut trwającego albumu (Sampans, The Human Fly, Bamboo Bird Cage, Broken Mirrors). Reasumując, nawiązując do muzyki chińskiej i dotychczasowych dokonań muzyki filmowej, osadził Lalo Schifrin muzykę do Enter the Dragon w tradycji ilustrowania ruchomych obrazów, zwłaszcza sensacji i kryminałów, dźwiękiem, przy tym za sprawą odwołania się do jazzu i funku muzykę będącą na czasie i brzmiącą nowocześnie, niejako zawierając w dźwiękach Zeitgeist popkultury tamtych czasów, to jest pierwszej połowy lat siedemdziesiątych XX wieku.
Jak Clouse’owi udało się wyreżyserować dobry, prawdziwy klasyk kina sztuk walki, wybijający się na tle poprzednich produkcji z udziałem Bruce’a Lee, film mimo że nie doskonały, to bijący na głowę większość tego, co w gatunku tym powstało wcześniej i co powstać miało później, tak Schifrin skomponował nader udatną muzykę, szczególnie godną polecenia w wydaniu jubileuszowym z 1998 roku, na którym znalazło się nie 10, lecz 17 kompozycji, zatem wszystko to, co Schifrin napisał z myślą o filmie. Jego premiera odbyła się w Hongkongu 26 lipca, a w USA 17 sierpnia 1973 roku, błyskawicznie przynosząc Lee sławę w Stanach i na świecie. Mimo że film był udany, zbierał pochwały i pozytywne recenzje krytyków i stanowił opus magnum w dorobku filmowym artysty, to na jego premierze cieniem położyła się bezpośrednio poprzedzająca ją śmierć Małego Smoka, który niespodziewanie zmarł w domniemanym dniu narodzin Aleksandra Wielkiego, 20 lipca, przebywając w Hongkongu w mieszkaniu tajwańskiej aktorki Betty Ting Pei, być może jego kochanki, z którą miał omawiać scenariusz Gry śmierci. Tak więc na głośne i celebrowane Wejście Smoka niewątpliwie wpływ musiało mieć i nagłe Zejście Smoka.
Na temat śmierci Lee krążyły liczne, legendarne opowieści, pogłoski i plotki, obciążające winą za jego śmierć triady bądź mnichów z klasztoru Shaolin, wrogo nastawionych do ujawniania tajników chińskich sztuk walki cudzoziemcom, co jednak Lee czynił od lat. Nie rzekomo zadający pomstę „cios wibrującej pięści” powalił więc tego skromnej postury, choć nadludzkiej mocy i szybkości, dzięki latom treningów i wyrzeczeń dysponującego niespotykanymi umiejętnościami supermana o wzroście 5 stóp i 7,5 cala (171 cm) i wadze 57 kilogramów. Przyczyna była prozaiczna: obrzęk mózgu, spowodowany zabójczą dla Małego Smoka mieszanką alkoholu i środków odurzających, ściślej – haszyszu, ze środkiem przeciwbólowym o nazwie Equagesic, którego zażycie, jak poniewczasie okazało się, wywołało u Lee zabójczą dlań reakcję alergiczną. Dodać trzeba, że w okresie kręcenia i dalszej realizacji filmu, który miał mu przynieść ogólnoświatową sławę i ponadczasowe uznanie, nieustannie ćwiczący perfekcjonista Lee podlegał ciągłemu stresowi, był rozdrażniony i niewiele spał, co niewątpliwie wydatnie przyczynić musiało się do znacznego osłabienia systemu immunologicznego jego organizmu. W owym czasie nie bez wpływu pozostawały na jego psyche ciągle rzucane mu wyzwania przez zazdrosnych o jego sukces Azjatów, z którymi czy to na planie filmowym, czy to na ulicy, nieustannie musiał pojedynkować się, w przeciwieństwie do pokiereszowanych adwersarzy fizycznie wychodząc z walk bez szwanku, psychicznie – coraz bardziej obawiając się o życie swoje i bliskich, co pogłębiało tylko tak stresującą go, związaną z kręceniem dla Hollywood obrazu sytuację.
O przyczynach śmierci Bruce’a Lee, którego pasją były sztuki walki, a zawodem film, długo jeszcze rozprawiano, także w drugiej połowie lat osiemdziesiątych w „moim” przedszkolu, gdzie, jak doskonale pamiętam, mając 4 czy 5 lat żywo dyskutowałem z kolegami na ten temat, jak oni skłaniając się ku spiskowej teorii dziejów, wierząc przeto w legendę, wedle której Lee zmarł wskutek przeprowadzonego przez mnichów z klasztoru Shaolin zamachu. Największy z bohaterów mojego wczesnego dzieciństwa, bijący na głowę tak lubianych wtedy przeze mnie Zorro, He-Mana i D’Artagnana, do dzisiaj budzi mój podziw i wzbudza wielką sympatię, stąd i ten tekst, wystukany na laptopie w przypadającą dzisiaj 40. rocznicę śmierci Bruce’a Lee, jednej z ikon kultury popularnej końca XX wieku, niezwykłej postaci, która w Polsce trafiła pod strzechy może przede wszystkim za sprawą wykonanej przez Franka Kimono zabawnej piosenki King Bruce Lee karate mistrz (1983), dzięki której Mały Smok stanął u boku rodzimych smoków, Wawelskiego, Bazyliszka i Milusia.
Na koniec zaś pozwolę sobie zauważyć, iż nauki Lee po kilku dekadach wciąż nie straciły na wartości i aktualności, nadal niosąc w sobie inspirującą moc. Stąd dobrze, by zapisane we wstępie do tego tekstu sentencje, oryginalnie otaczające taijitu, które wchodzi w skład symbolu eklektycznego „stylu bez stylu” Jeet Kune Do, wzięli sobie do serca nie dorównujący w poszukiwaniach transgresyjnemu Bruce’owi Lee, niejednokrotnie uwięzieni w schematach słuchacze i twórcy teoretycznie progresywnego rocka. Jak by to ujął Bruce Lee, kung-fu i wielu innych sztuk Mistrz: The hell with conventional methods and opinions. Don't get set into one form, adapt it and build your own, and let it grow, be like water. Be water, my friend („Do diabła z konwencjonalnymi metodami i poglądami. Nie ograniczaj się do jednej formy, przystosuj ją i buduj na niej coś własnego, pozwól temu wzrastać i bądź jak woda. Bądź jak woda, mój przyjacielu”).