Od czasów lat 80. rzadko kiedy show-business dopuszczał do siebie płytowe arcydzieła, oczywiście takie jakie były produkowane w latach 70. czy 80. Tym bardziej w świecie popu, w dekadzie 2001-2010, która symbolizuje upadek dobrej mainstreamowej muzyki, obok The Killers (album „Days & Ages”) młodzi inteligentni muzycy Hurts, znaleźli złoty środek na kilku płaszczyznach, zadowalając kilka frakcji słuchaczy.
Zacznijmy od image’u. Dwóch elegancko ubranych, młodych facetów pozornie wyglądających na biznesmenów, prawników, jednak z drugiej strony wyczuwa się w ich wyglądzie nutkę zamiłowania do czasów muzycznego romantyzmu. Stylowe kołnierze, uczesanie. A więc Panowie próbują połączyć zdawałoby się światy zupełnie przeciwstawne – bezduszną korporacyjną nowoczesność z uduchowioną, rozmarzoną przeszłością. Udało im się. Są zespołem prawdziwym, którzy dzięki niebanalnej przebojowości pogodzili gusta zarówno wyrafinowanych słuchaczy, kochających piękne dźwięki, tych, którzy lubią posłuchać sobie komercyjnych stacji radiowych, jak i tych, którzy lubią tańczyć w dyskotekach. Moim zdaniem wokalista Theo Hutchcraft dysponuje bardzo dźwięcznym śpiewem o dobrej barwie, co plasuje go w czołówce synthpopwych wokalistów.
Hurts to zespół z jednej strony czerpiący z przeszłości, a konkretnie z nurtu new romantic, po części też z rocka symfonicznego. Aranżacje przypominają dokonania takich zespołów jak Depeche Mode, a przede wszystkim Ultravox. Ten swoisty romantyzm, czyste, anielskie partie wokalne jakby odziedziczyli od o pokolenie starszych Midge Ure’a i spółki. Jest go nawet tutaj więcej. Da się też wyczuć jakieś inspiracje Electric Light Orchestra albo The Alan Parsons Project słuchając aranżacji symfonicznych. Z drugiej strony Hurts to przecież nowocześnie wyprodukowana muzyka. „Belter Than Love” czy „Sudany” to kawał świetnej muzyki tanecznej. Ta bardziej dostojna część albumu to wspaniałe „Unspoken”, przywołujące ducha Ultravox za sprawą klimatycznych klawiszy, „Devotion” wykonany z Kylie Minoque to jeden z najpiękniejszych damsko-męskich duetów jakie słyszałem. Mamy też kameralną, już skrajnie romantyczną „The Water” ze znowu perfekcyjnie wymyśloną i wykonaną partią wokalną. Nie potrafię się doszukać jakiś słabych punktów, opisałem te najbardziej się wyróżniające, ale reszcie nic a nic nie można zarzucić. Ale szczególnie w drugiej części płyty mamy prawdziwe wejście na artystyczne wyżyny.
Na pewno dla niektórych, taka muzyka może być kontrowersyjna, czy nawet niedzisiejsza bądź też staromodna. Ale chyba wynika to z faktu, że jest ona pozbawiona sztuczności i duchowej pustki tak mocno obecnej we współczesnym mainstreamie. Może być także postrzegana jako muzyka „bez jaj”, bez zadziorności, jakiegoś buntu, mocy. To jest inna estetyka. Tu raczej chodzi o przekazanie piękna melodii, przestrzeni, oderwania się od rzeczywistości, złapania dystansu do otaczającego nas świata i nabrania oddechu. W ogóle przenosi nas w wymiar XIX wiecznych romantyków. Pop, który nie odstaje od klasyków gatunku jak najlepsze płyty Depeche Mode, Ultravox, piękno, które dorównuje piosenkom Abby.
Co warte odnotowania – Hurts nie idzie na łatwiznę też w tak wydawałoby się marginalnej dziedzinie jak utwory dołączone do singli promujące „Happiness” co zdarza się dość rzadko. Wszystkie są na porównywalnym poziomie do zasadniczej części albumu. Ile ich mamy? Sporo. Nie liczę „Verony” bo pojawia się ona na końcu albumu jako dodatek. Jest „Affair”, bardziej dynamiczna kompozycja tytułowa, „Mother Nature”, „Confide In Me” i mój ulubiony „Live Like Horses”. Z powodzeniem mogłaby wyjść osobna EPka z tymi utworami, szkoda, że trzeba zbierać osobno single. Ale naprawdę warto. Poszli na całość.
Świetna płyta – ewenement współczesnej sceny muzycznej.