O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno…
Jęk szklany… płacz szklany… a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny…
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…
Koniec XIX wieku i okres Młodej Polski w historii literatury przyniósł bujny rozkwit liryki pełnej zadumy i melancholijnego nastroju, towarzyszącego kontemplacji świata u schyłku stulecia. Myślę, że zacytowany, niewielki tylko fragment wiersza jednego z głównych przedstawicieli tej epoki, jest najlepszym świadectwem panującej ówcześnie atmosfery. Ten zwięzły poetycki wstęp niech posłuży za zwiastun tego czego dotyczyć będzie niniejszy tekst. A głównymi jego aktorami są bez wątpienia nostalgia i melancholia, niby dwa światy które jednak nie tylko że istnieć bez siebie nie mogą, to co ważniejsze odpowiadają często za ludzkie losy, wpływając lub decydując o przełomowych i fundamentalnych wydarzeniach w naszych małych, wielkich egzystencjach, pchając niejednego z nas do przewartościowania, wydającego się na pozór już w pełni ukształtowanym, życia i jego biegu. Melancholia i nostalgia wreszcie to stany, emocje?, wielkie bezkresy namiętności?, które pozwalają nierzadko na zbudowanie w naszych wnętrzach odizolowanego od reszty wrogiego i nieprzyjaznego z pułapkami na każdym zakręcie wszechświata, własnego królestwa tylko sobie znanych myśli, przeżyć, przygód, przynoszących ukojenie w poczuciu bezpieczeństwa i wiary w sens istnienia. Bo mądre i nie mające swoich korzeni w traumatycznych wydarzeniach przeżywanie i doświadczanie nostalgii i melancholii to nie klęska ani życiowa tragedia podlana nutką rozpaczy, a droga do wewnętrznego rozwoju i braku pustki. „Melancholia jest ojczyzną myśli” jak napisał kiedyś Przerwa – Tetmajer, a wszyscy wiemy kiedy był na świeczniku poetyckiego ołtarza. Taka melancholia to „przyjęcie weselne, na którym znalazłeś się przypadkiem, wszystko coś znaczy, bawią się, ale ty jesteś z innego świata w innym czasie”. W takim stanie znajduję się już od dłuższego czasu obcując z muzyczną zawartością najnowszego, trzeciego już krążka włoskiej formacji Raven Sad. Smutny kruk, jakby wplótł swą nazwę i profetycznie przewidział to co stanie się jego głównym udziałem. To muzyka dająca zmysłowi słuchu delikatny, subtelny i pełen wrażliwości nastrój zadumy, obok którego nie sposób przejść obojętnie i zamknąć się na jego wołanie o refleksję.
Grupę Raven Sad tworzy czterech muzyków, Giulio Bizzarri na basie, Simone Borsi na perkusji, Fabrizio Trinci na instrumentach klawiszowych i główna postać zespołu – wokalista i odpowiedzialny za gitary Samuele Santanna. Gościnnie w nagraniu płyty Layers of stratosphere udział wzięli także Claudio Carboni, którego urzekającą solówkę na saksofonie możemy usłyszeć w zamykającym album utworze Lullaby for a son oraz jedyny żeński akcent, od strony wokalnej w dwóch utworach, Camilla Gai. Dotychczasowe dokonania Włochów może nie rzucają na kolana, ale ich trzecia w dorobku płyta rekompensuje te niedostatki z przeszłości i z pewnością zasługuje na to, by bliżej się im przyjrzeć i dać im i sobie szansę w eksploracji naprawdę niebanalnych dźwięków, które nam oferują na najnowszym wydawnictwie.
Myliłby się ten, kto by przypuszczał, że mamy tu do czynienia z odkrywaniem nowych terytoriów, łamaniem stereotypów i zerwaniem z muzycznymi naleciałościami z przeszłości. Wręcz przeciwnie, dominuje tu wtórność i anielskie, wręcz idealistyczne wpatrzenie w ikony historii. Otwierając drzwi do świata włoskiego Smutnego Kruka przygotujmy się na podróż wehikułem czasu w świat subtelnego bardzo psychodeliczno – floydowego rocka, zdominowanego przez wyciskające ze wszystkich strun emocje gitary, przykrytego powłoką klasycznie progresywnych klawiszowych pasaży. A gdy dodamy do tego jeszcze oszczędną dawkę wokalnych ekspresji, rozbudowane acz nienaganne i nie narzucające się wirtuozerstwem solówki, to nic innego za tymi drzwiami nie ujrzymy jak rzeczywistość pełną melancholii i nostalgii, z którą zmierzyć się można wyłącznie na własne ryzyko.
Muzyka dobiegająca z płyty mogłaby z pewnością wypełniać przestrzeń podczas niejednej podróży w tajniki kosmosu. I bez wątpienia, przynajmniej dla mnie z tym się kojarzy. Już sam tytuł płyty nawiązujący do warstw ziemskiej atmosfery sugestywnie przyciąga naszą uwagę w te jakże ciekawe i wciąż budzące więcej znaków zapytania niż odpowiedzi, rejony ludzkiej ciekawości. Okładka płyty, na której można dostrzec z oddali, może z księżyca, oblicze naszej planety, tak małej i nieistotnej w perspektywie kosmosu, że aż ciężko zrozumieć skąd w świecie homo sapiens tyle megalomanii i przeświadczenia o własnej wyjątkowości , jeszcze bardziej potęguje to skojarzenie. Niemniej jednak warstwa tekstowa, choć temat to dla niej wyborny rozczarowuje, gdyż traktuje zupełnie o czym innym, a ponadto pojawia się jedynie w trzech utworach z siedmiu zamieszczonych na płycie. Nie wiem, czy był to zabieg świadomy czy nie, ale zasługuje z pewnością na aprobatę, gdyż wokal to jeden z nielicznych mankamentów tego albumu. Nie porywa, a miejscami drażni, zwłaszcza przy pierwszym z nim zetknięciu. Kolejne obcowania z zawartością krążka na szczęście to początkowe niespecjalnie miłe wrażenie osłabiają, a w związku z tym iż przyzwyczajenie to druga natura człowieka, również do tego można przywyknąć, by po jakimś czasie uznać nawet, ze ma w sobie jakiś urok. Zwłaszcza, że Włosi nie pozwalają słuchaczowi na odniesienie wrażenia, że to przekaz liryczny stanowić ma o sile albumu, gdyż udanie topi się on w morzu muzycznej rozmaitości.
By trzymać się jeszcze przez chwilę gwiezdnych odniesień, częstym zabiegiem są tu głosy wydobywające się przez interkom, jakieś instrukcje, odliczania, zupełnie tak jakbyśmy towarzyszyli załodze promu kosmicznego mającego właśnie opuścić matkę naturę i wzbić się w nieznane. Przyznaję, że w kontekście muzycznych propozycji brzmi to wybornie i wzmaga uczucie podniecenia i niezdefiniowanego niepokoju, często towarzyszącego stanom melancholijnego i nostalgicznego zatracenia w myślach. Głównym punktem odniesienia na płycie jest z pewnością najdłuższy, trwający ponad szesnaście minut epik – Lies In the Sand, utwór wizytówka, na pewno największe osiągnięcie zespołu, choć w zestawieniu z pozostałymi tematami byłoby rażącą niesprawiedliwością stwierdzić, iż przyćmiewa on swoim urokiem pozostałe kawałki. Wszystkie oparte są na podobnych motywach i przewodnich przesłaniach, w których króluje muzyczna nieograniczona przestrzeń wypełniona gitarowo – klawiszowym koncertem. Wszystko to już słyszeliśmy, wielu malkontentów powie że to wtórność rozciągnięta do granic przesady, żerowanie na tych, co te rejony już dawno odkryli i powielanie ciągle tych samych patentów. Ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie w kontekście tego co muzyka ta wyzwala, na co słuchaczowi pozwala i co daje mu w zamian za pięćdziesiąt cztery minuty prawdziwej uwagi? Wrażliwy odbiorca doceni to piękno i ten podarunek.
Jak w końcu nazwać nostalgię odzianą w melancholijny płaszcz, rodzącą się z doświadczenia tej muzyki? Melancholia to przecież często stan mogący istnieć bez wyraźnego uzasadnienia, a potęgowany i pobudzany czynnikami zewnętrznymi płynącymi z otoczenia, ze słuchawek na przykład. Ale nostalgia, jej siostra bliźniaczka? Wydaje się, że przecież zawsze musi mieć swój obiekt, desygnat, przedmiot adoracji. A może właśnie niekoniecznie. Ktoś kiedyś powiedział, że nostalgia to taka tęsknota niewiadomo za czym, może paradoksalnie za przeżywaną teraźniejszością właśnie i to niekoniecznie za jakąś lepszą, wystarczy że inną, nie tą którą doświadczamy w swoim tu i teraz, wszak często lepiej nam tam gdzie nas nie ma. To w końcu stan poczucia jakiejś utraty połączonej symbiotycznie z pragnieniem powrotu tego, co kiedyś wydawało się dawać tyle szczęścia i radości. Ale nostalgiczny melancholik to także abstrakcyjny myśliciel wyobrażający sobie i tęskniący za tym co mogłoby teraz być, a czego nie ma i nigdy nie było. Jakie jest zatem muzyczne przełożenie tych refleksji? A no w obiektywnym odczuciu bardzo wyraźne i nie do końca wiejące oryginalnością. To nostalgiczne wołanie, niemal krzyk pożądania za onirycznym i eterycznym światem Pink Floyd, z ery Meddle i Wish you were here, to zaślepione uwielbienie dla łkających i aksamitnych bez drapieżnego pazura gitarowych zagrywek Gilmoura, za jego pełnym emocji, łagodnego napięcia natchnionym głosem, wspomaganym Watersowymi chórkami. Otwarcie Lies In the Sand do złudzenia przypomina radiowe przesterowane dźwięki z początku Wish you were here, a wokale czy nawet wokalizy z Lullaby for a son to niemal kalka wspólnego, jednoczesnego wokalnego udzielania się członków klasycznego składu Pink Floyd. Zresztą innych konotacji i reminiscencji z minionego stulecia jest znacznie więcej, właściwie roi się od nich wszędzie. Ja to jednak lubię i cenię; podobnie było z grupą Airbag na ich ostatnim albumie. Jest coś w tych dźwiękach, że mimo woli wyzwalają z głębi pokłady spontanicznej, naturalnej nostalgicznej zadumy i niezdefiniowanej tęsknoty, która nic wspólnego nie ma z żalem, poczuciem niespełnienia czy smutkiem uzasadnionym życiowymi niepowodzeniami. Ale to już subiektywne odczucia słuchacza, których inni podzielić nie muszą.
Nostalgia dla wrażliwej duszy potrzebna jest jak tlen, ale w nadmiernej dawce może udusić. Doświadczanie jej jednak w ochronnych ramionach muzycznego towarzysza z innej przestrzeni jest bez wątpienia wydarzeniem ze wszech miar pozytywnym i pożądanym. Muzyka, która poza uwielbieniem dla rzemiosła i podziwu dla przełamywania barier, zmusza słuchacza do refleksyjnego nastroju nawet wbrew intencjom, jest dobrem samym w sobie. Nostalgiczna zaduma w tej perspektywie jest powodem do zazdrości, inna zbudowana na rozpamiętywaniu tego co było dobre nosi w sobie piętno ostatecznej porażki i oddala od szczęścia. „Takie właśnie prawo rządzi ludzkim życiem: wielkie szczęście daje się na ogół zrozumieć post fatum i kiedy go zabraknie. Miłość pojmujemy w pełni dopiero wtedy gdy znika: rodziców rozumie się dopiero, gdy umrą; czasem jest już za późno. Wszelka obecność jest nazbyt silna dla naszego wzroku: nie potrafimy jej unieść. Musi się przemienić w nieobecność, abyśmy poznali jej smak. Wtedy odprawia się liturgia pamięci. Tak dobrze cieszyć się niewymownie tym, co poprzez nadmiar obecności wymykało się nam dotąd”.
Dziękuję ci Smutny Kruku, że w tym powiewie melancholijnej, nostalgicznej zadumy dałeś mi szansę przeżywać po raz kolejny niepowtarzalną muzyczna przygodę. Oddawać się melancholii przy takiej muzyce to pięknie się smucić...