Kraj Tulipanów to nie tylko wiatraki, drewniane chodaki, gańdzia na legalu, słoneczniki Van Gogha i Johan Cruyff. To również progresywna scena muzyczna. Wprawdzie nie tak roziwnięta i nie mająca tak bogatego dorobku jak jej brytyjska odpowiedniczka, ale będąca jednak wartą wspomnienia z okazji kilku ciekawych wydawnictw. Oczywiście na myśl od razu przychodzi niezapomniany Focus... Ha, jednak nie tym razem. Dziś słów kilka o debiutanckim krążku Trace.
Niedoceniany, zapomniany, a czasem wręcz pogardzany jest ten niewielki dorobek zespołu dowodzonego przez nieprzewidywalnego pianistę Ricka Van der Lindena („Rick miał swoje kaprysy; potrafił nie wyjść na mający się rozpocząć właśnie koncert, bo np. nie miał humoru” – tak współpracę z Trace wspomina drugi perkusita zespołu Ian Mosley; ten sam, który kilka lat póżniej dołączy do Marillion). Owszem, oryginalnością i odkrywczością kapela nie grzeszyła, jednak ich (zwłaszcza pierwsze dwie) płyty niosą ze sobą muzykę na tyle ciekawą i świetnie zagraną, że nie zasługuje ona na takie niskie traktowanie ze strony co niektórych prog-rockowych ortodoksów.
Lider zespołu - Rick Van der Linden był praktycznie „skazany” na instrumenty klawiszowe. Powodem takich jego kolei losu był ojciec muzyka, pałający się zawodowo grą na fortepianie, tak więc nic dziwnego, że Van der Linder junior poszedł w ślady swojego starego, kończąc ostatecznie na konserwatorium w Haarlem. Jednak to organy stały się pasją młodego Holendra, czemu dawał upust udzielając się w kilku zespołach na miejscowej scenie muzycznej. Wszystko potoczyło się na tyle fajnie, że Rick znalazł się w końcu w grupie Ekseption, która specjalizowała się głównie w przeróbkach klasycznych utworów (żeby wymienić tylko „Taniec z Szablami” Chaczaturiana, czy liczne utwory Bacha i Czajkowskiego). Ekseption nawet wydało kilka płyt, jednak dla ambitnego Van der Lindena było to za mało. Zafascynowany żywiołowymi popisami Keitha Emersona, czy Briana Augera chciał dać upust swoim wirtuozerskim zapędom (czując się bardzo ograniczanym na tym polu w macierzystej grupie) dlatego postanowił sformować nowy zespół, w którego składzie znaleźli się ponadto basista Jaap van Eik i znany z Focus perkusista Pierre Van der Linden. Tak powstało trio, które nie przypadkowo nawiązywało swoim składem i formułą do Emerson, Lake & Palmer.
Analogie muzyczne do ELP są aż nadto widoczne. Jednak trudno się zgodzić ze stwierdzeniem, że to jedyne źródło inspiracji muzycznych na tym krążku. Styl gry Van der Lindena swoim efekciarstwem na pewno nasuwa na myśl złote czasy Keitha Emersona, jednak należy również zwrócić uwagę, że na „Trace” nie brakuje pasaży swoją ‘plastycznością’ pryzpominających pierwsze solowe płyty Ricka Wakemana. Słychać to chociażby w pierwszych kilku minutach „Gaillarde” gdzie partia Hammonda kojrzyć się może ze słynnymi „Sześcioma Żonami...” byłego pianisty Yes.
Poszczególne kompozycje są zazwyczaj motorycznymi, żywiołowymi utworami z licznymi popisami umiejętności lidera. Jednak płytę wypełniają nie tylko kompozycje ‘na szybkie paluszki Ricka’. Jest kilka ciekawych urozmaiceń. Na uwagę zasługuje chociażby podniosły „The Death Of Ace” z delikatną partią fortepianu we wstępie, majestatycznym brzmieniem melotronu w tle i kilkoma (tym razem bardziej stonowanymi) syntezatorowymi solówkami. Również balladowy charakter ma temat „A Memory” z ciekawymi ‘hammondowymi’ wariacjami i tempem sekcji rytmicznej kojarzącymi się tym razem z Focus. Również odmieńcem zdaje się być prześmiewczy „The Escape of the Piper” z barową partią fortepianu i wciśniętymi gdzieś w środek imitacjami szkockich dud.
Swoje „okienka” mają jednak również pozostali muzycy. Jaap van Eik pokazuje swoje umiejętności w jazzujacej solówce w „Gare le Corbeau”, a niezwykle żywiołowa gra na bębnach drugiego z rodu Van der Lindenów ma pozostawiony trwały ślad niemal w każdym z zamieszczonych tutaj utworów (nie wspominając o świetnej solówce w „Lost Past”), robiąc wrażenie niemal tak samo wielkie jak klawiszowe szaleństwa Ricka.
Fan złotej ery rocka progresywnego powienien być więcej niż ukontentowany. Klasyczne formuły, liczne zmiany tempa do tego niezwykła wirtuozeria składają się tę mieszankę, którą entuzjasta lat 70-tych łyka bez połknięcia. Jest efekciarsko, jest sporo popisówek jednak wszystko z zachowaniem proporcji i umiaru. Zresztą gdyby nawet ktoś w to wątpił to trzeba obiektywnie przyznać, że trudno wyobrazić sobie większości kompozycji z „Trace” bez tego szaleństwa i - ułańskiej niemal - fantazji Ricka Van der Lindena.