ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu INXS ─ X w serwisie ArtRock.pl

INXS — X

 
wydawnictwo: Mercury 1990
 
1.Suicide Blonde [3:53]
2.Dissapear [4:10]
3.The Stairs [4:56]
4.Faith in Each Other [4:09]
5.By My Side [3:06]
6.Lately [3:37]
7.Who Pays the Price [3:38]
8.Know the Difference [3:18]
9.Bitter Tears [3:09]
10.On My Way [2:56]
11.Hear That Sound [3:05]
 
Całkowity czas: 41:42
skład:
Michael Hutchence - śpiew
Gary Garry Beers - gitara basowa
Andrew Farriss - gitara, instrumenty klawiszowe
Jon Farriss - bębny
Tim Farriss - gitara prowadząca
Kirk Pengilly - saksofon, gitara
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,5
Arcydzieło.
,0

Łącznie 11, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
24.07.2012
(Recenzent)

INXS — X

Słuchając tej płyty wracam myślami do niezwykle odległych dla mnie lat, gdy jako kilkunastoletni kajtek zaczynałem kształtować swój światopogląd na muzykę. Były to piękne czasy (które na dobrą sprawę trwają po dzień dzisiejszy i trwać będą nadal), w których ciężko było stwierdzić co było piękniejsze: samo poszukiwanie tego czegoś niezwykłego w muzyce, czy jego odnalezienie.

Powoli następował właśnie ten czas, kiedy z moim kochanym ojczulkiem zaczęliśmy się zasadniczo różnić co do naszych gustów dotyczących rocka. Oczywiście po dzień dzisiejszy jestem mu niezwykle wdzięczny, że obrał sobie za cel ‘edukację’ muzyczną swojego pierworodnego, aby nie pozwolić mu zgnić w oparach disco, rapu czy innego podobnego szmelcu. Wszystkie najważniejsze zespoły lat 60-tych i 70-tych poznałem dzięki niemu. To on podrzucał mi swoje chromówki Maxella (importowane z NRD, czyli w tamtych czasach wypas jak nic) na których miał pozgrywane z winyli najlepsze płyty Zeppów, Purpli, Floydów i innych tuz tamtych czasów, mówiąc „jak ci się nudzi to posłuchaj tego, nie pożałujesz”. W ten oto sposób skrzętnie ‘urabiał’ mój muzyczny gust na swoje podobieństwo. Jednak w pewnym momencie Anakin postawił się Obi-Wanowi i zaczął podążać swoją własną drogą. Na horyzoncie pojawili się Yes, King Crimson, ELP, Marillion. Czego jak czego, ale rocka progresywnego mój ojczulek nie dzierżył jak cholera. Trawił jedynie pojedyncze rzeczy: jak Yes to tylko „Cyferki” plus kilka lżejszych kawałków z „Generatora”, Crimson to dla niego tylko „Epitafium” i utwór tytułowy z debiutu, Emerson, Lake & Palmer to jedynie „Lucky Man” a pozostałe co nagrali to dno i sto metrów mułu, a jedyną płytę Fisha i s-ki jaką wielbił to (o dziwo) „Misplaced Childhood” w całości, o innych nie chcąc słyszeć. Sam zresztą jest sobie winien; to właśnie on puścił mi te wszystkie rzeczy, nie zdając sobie sprawy, że „ciemna strona (muzyczej) mocy” (czyt. rock progresywny) zafascynuje mnie na tyle, że w jego oczach wkrótce stanę się „stracony dla (wszech)świata”. Równowaga Mocy została niejednokrotnie zaburzona w naszym gdyńskim domostwie na trzecim piętrze przy ul.Kartuskiej, gdy z ojczulkiem toczyliśmy słowne batalie o wyższości jednych zespołów nad innymi. Gdy próbując mu udowodnić wyższość Yes nad - stawianym przez mojego starego na najwyższym piedestale - Ten Years After, usłyszałem od niego tylko, że Yes „to ci, co ciągle uczą się grać”. Co jeszcze? Stwierdził m.in., że Gabriel na „Selling England By The Pound” nie śpiewa, tylko „żabuje”, a Lee na płytach Rush „skrzeczy jakby mu ktoś jądra w imadle ściskał”. Nie ma co, moja matka musiała mieć niezły ubaw słysząc to wszystko...

Skąd w tym wszystkim INXS? A to dlatego, że był jeden z terenów „neutralnych” naszych słowno-muzycznych batalii. Co jak co, ale elegancki pop Australijczyków łagodził obyczaje w naszym domostwie.

„X” usłyszałem/usłyszeliśmy w tym okresie jak płyta nie była już na topie, ale tamten rok pamiętam wyraźnie. Kolejne single wciąż puszczane były w radiowych stacjach na okrągło. Efektowne teledyski pojawiały się tu i ówdzie. Nie było to nic wybitnego, ale stanowiło przeciwwagę do panoszących się w tamtych czasach w eterach em-ci-hamerach, wanila-ajsach i innych tego typu „wynalazków”. Mój ojczulek jako fan m.in. Eltona Johna zgrabnym popem też nie pogardzał, tak więc ta siódma płyta zespołu z Sydney przypadła do gustu dwóm pokoleniom męskich Horysznych.

Lekko łatwo i przyjemnie. Taki prosty i niewyszukany zamiar towarzyszył twórcom „X”. Wszystko fajnie, ale chwytliwe melodie też trza wymyślić. Australijczykom się udało to super. „Suicide Blonde”, „Dissapear”, „Bitter Tears” były sporymi hitami i w sumie trudno się temu dziwić. Świetne motywy muzyczne, chwytliwe linie melodyczne do tego rewelacyjne i pomysłowe wykonanie. Jednak muszę stwierdzić, że to akurat nie te najbardziej znane kawałki stanowią o sile tej płyty, a właśnie te, nie wydane na singlach i przez to nie lansowane w radiu (z uporem lepszej sprawy) utwory, wypadają najlepiej. „The Stairs” ma fajny, długo rozwijający się nieco psychodeliczny wstęp, budujący ciekawy klimat tuż przed wejściem wokalu Hutchence’a. „Pay the Price” to jakby styczność dwóch przeciwieństw: linia melodyczna refrenu nieodparcie nasuwa na myśl Depeche Mode, ale towarzysząca jej partia harmonijki ustnej przywołuje skojarzenia z The Rolling Stones. Co śmieszniejsze te dwa światy zdają się zupełnie nie kolidować ze sobą, tylko rewelacyjnie współgrają. Również klimat grupy Jaggera i Richardsa przywołuje „On My Way” nie tylko dzięki (ponownie) partii harmonijki, ale również fajnej gitarowej zagrywce przewijającej się przez cały utwór. Jednak bez bicia muszę się przyznać, że moim faworytem jest (jednak singlowy) „By My Side”. Piękna, miłosna piosenka z nieco „walczykowym” tempem i klawiszowymi plumkaniami w pierwszych taktach kompozycji, kojarzącymi się z naszmymi rodzimymi „Latawcami, dmuchawcami” wraz z przejmującym śpiewem Hutchence’a mocno chwyta za serce i gardło.

Na kilku ze swoich płyt INXS pokazali klasę, potrafiąc sklecić całą masę przebojów, które trafiały w gusta mniej lub bardziej wyrafinowanych słuchaczy. Co więcej, w okresie swojej największej popularności nie bali się ryzyka i potrafili poeksperymentować (biorąc sobie zapewne za przykład z U2 i ich „Achtung Baby”) nagrywając rewelacyjną, choć mniej przystępną i ostatecznie bardzo niedocenioną „Welcome To Wherever You Are”, która wprawdzie również wbiła się w szczyty zestwień najlepiej sprzedających się krązków, jednak wydawać się mogło, że stało się tak dzięki temu, iż zespół był wciąż na fali po sukcesie poprzednich albumów, aniżeli dzięki ciekawej zawartości nowego krążka. Jakby na potwierdzenie tej tezy może posłużyć fakt, że kolejne albumy kapeli sprzedawały się już zdecydowanie gorzej. Do tego targany osobistymi problemami, depresją i uzależnieniem od używek Michael Hutchence skutecznie targnął się na swoje życie w listopadzie 1997 roku, kończąc erę największej świetności jednego z najpopularniejszych zespołów z antypodów.

 

PS. Miała to być recenzja INXS, a dzięki rozpasłemu (i w mającym niewiele wspólnego z tematem) wstępowi (nad którym autor w pewnym momencie stracił kontrolę) okazało się, iż powyższy tekst okazać się może merytorycznie zupełnie niezwiązany z opisywanym wydawnictwem, za co niżej podpisany przeprasza.

PS2. Powyższy tekst jest mimo wszystko dedykowany mojemu ojczulkowi, któremu wiele (nie tylko muzycznego) zawdzięczam.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.