Mozartowe koncertowanie. Pastelowa, ładna okładka, zgrabny digipack, szacowna wytwórnia, nie mniej znakomity dystrybutor i artyści mający swoją markę. Słowem: perfekcja.
Josa von Immereseela kojarzę za sprawą boxu z koncertami Mozarta, który kiedyś wpadł mi w ręce przy okazji przeglądania półek sklepowych z wyprzedawaną muzyką klasyczną. Wpadł i wypadł należałoby dodać, bo nawet nie posłuchałem całości, nie będąc przekonanym wówczas do pierwszego z brzegu koncertu, który wybrałem do odsłuchu. Ale nazwisko zostało. Zaś Anima Eterna Orchestra w orbicie moich zaintersowań pojawia się po raz pierwszy. I dobrze, kiedyś w końcu musieli się pojawić. Grają bowiem wyśmienicie. Akompaniując Immereelowi i Yoko Kaneko w koncercie na dwa fortepiany orkiestry jest tyle, ile potrzeba. Ani nie wychodzą przed szereg, ani nie dostają zadyszki wykonawczej – ot prawdziwa kameralistyka. No, ale w końcu to Mozart, co zobowiązuje.
Zaczynamy zatem od koncertu oznaczonego w katalogu Ludwiga von Köchla symbolem KV 365. Jak się rzekło – na dwa fortepiany oraz orkiestrę, w tonacji Es –dur. W rolach głównych wspomniani dwaj pianiści. Impulsywne, ba wręcz roztargnione Allegro rozpoczyna kompozycję z siłą oddziału kawalerii. Mozart napisał go w Salzburgu, w 1779 roku. I w sumie właściwie można by ów czas przez pryzmat owego X koncertu wspominać. Bo były to jedne z niewielu następujących po sobie 12 miesięcy osiemnastego wieku, gdzie historycznie niewiele się działo. Ot, skończyła się woja o sukcesję bawarską (pokojem cieszyńskim – tak, naszym Cieszynie) – mało kto wie, że wziął w niej udział Jan Henryk Dąbrowski, po stronie Sasów walcząc. Słynny podróżnik James Cook podpadł lokalsom na Hawajach i został zjedzony – ktoś najwyraźniej na serio wziął sobie jego nazwisko. Tegoż roku Amerykanie – wtedy jeszcze nie jako Amerykanie tłukli się z Angolami o tzw. niepodległość. W sumie zatem – nic ciekawego. W takich okolicznościach przyrody… Wolfgang Amadeus napisał swój dziesiąty koncert. I … jest on odwzorowaniem tamtych dni. Wyczuwalnej burzy, która gromadzi się na zachodzie, kryje się na paryskim bruku i dojrzewa pod korsykańskim słońcem. Nawet… we wspominanym Allegro pojawiają się pierwsze takty słynnej Marsylianki. Jeszcze nie tak wyraziście, jak to się stanie później, w XXV koncercie fortepianowym, ale jednak te kilka wpadających w ucho nut kompozytor do swojego utworu przemycił. Andante zaś niesie nam obraz bawiącego się, dobrze wyglądającego i zadowolonego z siebie Wiednia, który pod rządami Marii Teresy jawi się być stolicą świata. Generalnie jakoś tak to musiało wyglądać. Bo patrząc przez pryzmat jednostki – Mozart właśnie wrócił z Paryża, gdzie zupełnie mu się nie powodziło, zmarła mu niedawno matka, zamieszkał w Salzburgu z Nannerl i oboje musieli ciężko pracować, by jakoś dać sobie radę. Nie kończące się lekcje muzyki może i dawały pieniądze, za które szło przeżyć, ale szału nie niosły. I wspomniane Andante – druga z części koncertu niesie w sobie, oprócz blichtru Wiednia również taki właśnie smutek. Czuć w niej lekki frasunek minionymi dniami, a z drugiej strony łapczywie wybija się na pierwszy plan melancholia. Taka z gatunku pijackich. Ani chybi dołująca w swoim kształcie. Finałowe Rondeau brzmi już lepiej – tu pojawia się ciut większa swoboda, dzięki czemu kompozycja zyskuje całościowo i kończymy ów koncert dość pozytywnie nastawieni do świata. A Mozart – gasi świece w swoim salzburskim domu i wyjeżdża do Wiednia.
Druga na albumie kompozycja, to datowany na rok wcześniej koncert C- dur na flet, harfę i orkiestrę, który powstał w … Paryżu. Tak, tym samym, co tak marnie przysłużył się kompozytorowi, że tenże wyjechał zeń jak niepyszny. Dziwić zatem musi, iż spod jego pióra wyszedł wtenczas utwór wyjątkowo piękny i liryczny. Onieśmielający urodą. Wyjątkowy. Cóż, może… to zasługa Aloysii Weber, ku której wówczas wzdychało serce kompozytora – trudno powiedzieć. A może przeważyły inne względy? Dość, że wszystkie trzy części kompozycji, a zwłaszcza jej środkowe Andantino to kawałki wyjątkowo czarowne i oniryczne. Delikatność harfy jest tu właściwie mityczna, a flety tylko powiela ów niezwykły, pełen dostojeństwa obraz kameralnego, szczęśliwego, nigdzie się nie spieszącego popołudnia. Tak też grają go na naszym albumie Frank Theuns i Marjan de Haer. Rewelacyjne wykonanie genialnego koncertu.
I na koniec – koncert na róg i orkiestrę, napisany w latach 1784-1787 w Wiedniu i zadedykowany przyjacielowi od kielicha i muzykowania, Józefowi Leutgebowi (białe wino znad jeziora Nezyderskiego plus lokalne sery to musiała być ozdoba niejednej popijawy obu panów w tamtym czasie). Wspomniany utwór to typowa klasycystyczna kompozycja, z początkową partią orkiestry przywodzącą na myśl intro do znaczniej bardziej utytułowanych koncertów fortepianowych lub nawet symfonii. Jednak grający pierwszą rolę róg, gdy tylko zabrzmią jego pierwsze nuty, natychmiast odmienia zarówno brzmienie samego utworu, jak i oczekiwania publiczności. Od razu pojawia się w tle szeleszczący blichtr wysoko urodzonych dam dworu, panowie pysznią się swoimi medalami i postukują obcasami, a gdy utwór wybrzmiewa, nie słychać oklasków, tylko ciche dzwonienie drogiej, arystokratycznej biżuterii.
Co ciekawe, w owych latach wielki Wolfgang komponował sobie… Wesele Figara. Takie zaś „chałturki” kreślił niejako przy okazji. Wiem, że nikogo nie trzeba przekonywać do geniuszu Salzburczyka, jednak fakt, iż wyprodukował takie cudeńko, jak omawiany koncert Es-dur nr 3 na róg i orkiestrę tak sobie po prostu ot lekką ręką pisząc jednocześnie całą gamę innych utworów, to dla mnie, mimo całej wiedzy o autorze słynnego Requiem, niezwykła i zapierająca dech okoliczność.
Świetny album. Na letnie popołudnia, nie wymagający zbyt wiele uwagi, promienny i pełen radosnego grania. Znakomita forma artystów, piękne kompozycje. Zero wyrachowania. Tylko muzyka dająca wytchnienie i chłodząca zmysły. Coś tak akurat na lipiec 2012, który praży nas niemiłosiernie ostatnio twarzą napuszonego Sola za oknem…