Choć Ludzie i miejsca to dopiero pierwsza płyta długogrająca wrocławskiego Instytutu, to od kilku lat ma on swoją grupę wiernych i oddanych fanów. Formacja powstała pod koniec 2006 roku, zaś pierwsze nagrania zostały zarejestrowane już w lutym 2007 roku. To pokazuje, że panowie od początku mieli pomysł na siebie i swoją muzykę. Zespół szybko zyskał uznanie użytkowników pewnego portalu muzycznego, którzy dwa lata później sfinansowali grupie nagranie EP'ki Niewidzialne ściany dźwięków. Dotychczas Instytut występował m.in. na KFPP w Opolu, dolnośląskiej FAMA oraz na scenie Młodych Talentów na festiwalu w Jarocinie, a w międzyczasie zmieniał się jego skład. I tak dotarł do niewątpliwie ważnego dla siebie punktu, kiedy to w maju 2012 roku nakładem nomen omen wrocławskiej Luny Music ukazał się jego pierwszy album.
Ponieważ od kilku lat dość sceptycznie podchodzę do nowych rockowych zespołów, więc recenzencka poprzeczka postawiona została dość wysoko. Nim zapoznałem się z dźwiękową zawartością Ludzi i miejsc spodobała mi się okładka. Pewnie w dobie cyfryzacji wszystkiego passé jest patrzenie na takie „drobiazgi”, ale nic na to nie poradzę, że jestem taki staromodny. Co prawda po pierwszych dwóch odsłuchach albumu nadal bardziej podobała mi się okładka niż muzyka, ale postanowiłem być uparty i dałem kolejne szanse zespołowi i jego twórczości. I po którymś przesłuchaniu zaczęła mi się podobać muzyka, a wraz z nią teksty Instytutu.
Jego dźwięki gdzieś podświadomie skojarzyły mi się ze starym dobrym Blur, Oasis i The Verve. Oczywiście nie chcę tutaj nikogo i niczego porównywać, ale chyba lepiej powiedzieć znajomemu, że jakaś grupa brzmi na przykład jak Blur niż, że „słuchaj, polecam ci kolejny indie-rockowy (cokolwiek teraz to znaczy) zespół”. Poza dobrą muzyką, ogromnym – a może i większym – atutem są teksty Instytutu. Ironiczne, zadziorne, ale przede wszystkim inteligentnie napisane, co ostatnio wielu wykonawcom nieczęsto się zdarza. Wojciech Adasik komentuje w nich rzeczywistość i swoje problemy, chociaż mam nadzieję, że jednak nie wszystkie dotyczą bezpośrednio jego osoby. Mnie najbardziej spodobała się tajemnicza „Nożownicza” oraz „Mur”. Znakomicie wpada w ucho szczera do bólu „Śmierć frajerom”, natomiast singlowa „Machina” to ładny pamflet na zepsuty i hermetyczny świat show biznesu, w którym rządzą celebryci.
Ludzie i miejsca to dwanaście dobrych i bardzo dobrych piosenek, ładnie zaaranżowanych, znakomicie wyprodukowanych i nagranych. Za to ostatnie pochwały należą się Marcinowi Borsowi, który zajął się realizacją nagrań. Życzyłbym sobie więcej takich zespołów, debiutujących podobnie przemyślanymi i dojrzałymi krążkami. Trochę czasu mi zajęło nim w pełni przekonałem się do muzyki Instytutu. Jednak warto było dać jej szansę i nawet to lepiej, że album nie od razu chwycił. Mam przeczucie, że wkrótce będzie o tym zespole głośno.