ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Van Halen ─ Van Halen w serwisie ArtRock.pl

Van Halen — Van Halen

 
wydawnictwo: Warner Music 1978
 
1.Runnin' With The Devil [3:32]
2.Eruption [1:42]
3.You Really Got Me [2:37]
4.Ain't Talkin' 'bout Love [3:47]
5.I'm The One [3:44]
6.Jamie's Crying [3:30]
7.Atomic Punk [3:00]
8.Feel Your Love Tonight [3:40]
9.Little Dreamer [3:22]
10.Ice Cream Man [3:18]
11.On Fire [3:01]
 
Całkowity czas: 35:26
skład:
Eddie Van Halen - gitara prowadząca
David Lee Roth - śpiew
Michael Anthony - gitara basowa
Alex Van Halen - bębny
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,3
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,4
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,9

Łącznie 21, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
12.06.2012
(Recenzent)

Van Halen — Van Halen

W związku z rozpędzającym się pełną parą Euro 2012 niech więc też z mojej strony będzie z futbolowym akcentem.

Która formacja drużyny piłkarskiej jest najważniejsza? Każdy będzie miał swoje zdanie; mam je również i ja. Osobiście upierać się będę przy środku pola. Kto jak kto, ale rozgrywający to pozycja niezwykle ważna; inicjująca akcje zaczepne, dająca kopa i napędzająca działania drużyny. Bez dobrego playmakera (lub najlepiej dwóch) nawet najlepsza drużyna leży i szarpie się bezowocnie. Z najbliższego podwórka przytoczę przykład naszych orzełków w meczu z Grecją; Kubuś ma słabszy dzień i (jak to mawia mój ojciec) „dupa zbita”. Nawet „Panie Boże” nie pomoże i pociągnąć drużyny nie ma kto.

A co to ma wspólnego z rockiem? Dla mnie zawsze taką parą rozgrywających w kapelach (zwłaszcza głównie hard-rockowych) był twórczy duet wokalno-gitarowy. Przykłady? Proszę bardzo. Townsend/Daltrey grający dla Who Calcio, Page/Plant dla Led Zeppelin Wanderers, czy Jagger/Richards dla Rolling Stones United. To lata 70-te, a co z 80-tymi? Pierwsza taka para grajków przychodząca mi na myśl to spółka Lee Roth/Van Halen… Chociaż wydawać się może, że ten przykład nie jest najszczęśliwszy, gdyż drużyna, dla której grali, pochodzi z kalifornijskiej Pasadeny, czyli z kraju, w którym określenia „football” używa się na mutanta rugby, w którym nie używa się nóg (poza bieganiem oczywiście), a na ‘prawdziwą’ piłkę nożną wymyślono przedziwną nazwę „soccer” brzmiącą niczym - jak to określił Ś.P. Tomasz Beksiński -  wymioty trzmiela.

Twórczość Van Halen czasem (zupełnie niesłusznie) zalicza się do nurtu tzw. pudel-metalowego. Nic bardziej mylnego. Wujek Eddie i jego ekipa stawiali muzykę - a nie szpanowanie wyglądem - na pierwszym miejscu. Gdyby najważniejsze kapele tego nurtu wkładały w tworzenie fajnych kawałków przynajmniej połowę energii, którą poświęcały na psikanie lakieru na wytapirowane pukle, to płyt takich jak debiut Van Halen byłoby o wiele więcej.

Dlaczego wybrałem akurat ten krążek? A po prostu dlatego, że uważam go za najlepszy jaki wypuścił na świat kwartet z Pasadeny. Nie ma tu tych syntezatorowych plam i wstawek oraz wygładzonych pioseneczek, którymi chłopaki potrafili się zbłaźnić na późniejszych płytach. Jest ostro, z konkretnym kopem i bez „zmiłuj się”. Eddie niemal w każdym kawałku odwala popisówę, lansując się jak to szybko potrafi przebierać paluszkami po gryfie, a i „Diamentowy Dave” potrafi wydrzeć japę tu i ówdzie. Nie można zapominać o sekcji rytmicznej, w której skład weszli Michael Anthony i starszy z braci Van Halenów – Alex. Obaj również godnie dotrzymywali tempa pozostałej dwójce, umiejętnie dodając pędu tej cztero-osobowej drużynie.

Udanych kawałków jest tutaj całe mnóstwo. Wydawać by się mogło, że urozmaiceń jest na „Van Halen” tyle, co kot napłakał i że niemal każdy z umieszczonych na tej płycie utworów to mocny, soczysty kawał mięcha. Mocne riffy, szybkie tempa, krzykliwe linie melodyczne. Jednak pomimo tego każdy z nich ma swoje charakterystyczne momenty, które odróżniają je od pozostałych i nie giną w tym ogromie decybeli. „Runnin’ With The Devil”, a zwłaszcza „Ain’t Talkin’ ‘bout Love” (pod koniec lat 90-tych odświeżony przez nowofalową grupę Apollo 440) stały się hitami i wszędzie rozpoznawalnymi klasykami. „Jamie’s Cryin’” pomimo panoszącego się ducha Aerosmith też słucha się całkiem przyjemnie. Nawet numery mające w zamyśle brzmieć na coś w rodzaju żartów muzycznych, czyli  „I’m The One” (z brzmiącymi nieco wodewilowo chórkami i nieskrępowanymi pokrzykiwaniami Lee Rotha) oraz przeróbka bluesowego „Ice Cream Man” autorstwa chicagowskiego klasyka Jima Brima, zdająca się w interpretacji Van Halen nabierać jeszcze bardziej prześmiewczego charakteru niż oryginał – też brzmią wyśmienicie. Nie można też niczego zarzucić nawet takiemu popowemu „Feel Your Love Tonight”, czy (wydawać by się mogło, że) nieco niemrawemu „Little Dreamer” jednak oba mają i fajne linie melodyczne i świetne solówki gitarowe i tego przysłowiowego ‘pałera’, którego oczekuje się przy okazji wysłuchiwania tego typu pozycji.

Mój osobisty faworyt? Co powiecie na piorunujący „Atomic Punk” z partią gitarową tnącą niczym piła łanuchowa? Pomimo swojej surowości i pozornej prymitywności ma dość technicznie pokomplikowane gitarowe solo i ciekawy - nieco mroczny śpiew Lee Rotha.

Na prostą, rozrywkową płytę trzeba mieć pomysł, a umiejętne wykorzystanie podstawowego arsenału opartego na charakterystycznych riffach, ekspresyjnym śpiewie i szybkich partiach sekcji rytmicznej też jest sztuką. Ekipie Eddie’go Van Halena na debiutackim krążku udało się to znakomicie. 11 dokładnie dobranych i po mistrzowsku odegranych kawałków złożyło się na ten jednen z najciekawszych debiutów w historii muzyki rockowej. Aż niejednokrotnie żal mi Sabbath’ów, którzy będąc wówczas w (deliktanie powiedziawszy) dołku na amerykańską część trasy promującej „Never Say Die” dobrali sobie (dość zgubnie - jak się później okazało) za support wzbijający się właśnie Van Halen... Legenda głosi, że chłopaki z Pasadeny zmietli Ozzy’ego i spółkę. No cóż, najwidoczniej gwiazda została przyćmiona przez supernovą... Tak samo jak w historii argentyńskiej piłki legenda Maradony blednie przy ostatnich wyczynach Messiego...

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.