O Kadaverze, czyli Michaelu Zolotovie pisałem w ubiegłym roku przy okazji wydawnictwa A Tragedy Without a Border Line, nagranego w kolaboracji z Japończykiem Hiroshi Hashimoto – w kręgach muzyki noise znanym bardziej jako Contagious Orgasm. Automatic Autopsy to z kolei jedna z wcześniejszych pozycji (album ukazał się w 2009 roku w izraelskim labelu Topheth Prophet) z jakże przepastnej dyskografii Kadavera. Wydawnictwo zawiera dziesięć pięknych, hałasujących kompozycji, które odważyłbym się nazwać odważnymi. W dużej mierze jest to wkręcający się w uszy, w głowę, a finalnie w całe ciało noise, aczkolwiek zawiera sporo zaskakujących momentów, takich jak na przykład gitarowa końcówka w „Pretty girls into ovens”. „Automatyczna autopsja” jest trudna i wymagająca w odbiorze, jednakże nie jest tak bardzo brutalna jak choćby wspomniany wcześniej A Tragedy Without a Border Line czy wcześniejsze dokonania Kadavera.
Zawsze podziwiałem artystów, niezależnie od określonego gatunku, w jakim się poruszają, nie tylko za ich twórczość, ale przede wszystkim za aurę, jaką otaczają słuchacza. W przypadku muzyki futurystycznej – noise jest to sztuka wbrew pozorom dość trudna do osiągnięcia. Oczywistym jest, że nawet największym twórcom hałasu zdarzają się albumy słabsze i gorsze (szczególnie, jeśli tworzą po kilkanaście wydawnictw rocznie). Kadaver gdzieś od tego ucieka i słusznie. Zamiast iść na ilość bardziej stawia na formę i ciekawe pomysły. Co więcej – znakomicie mu to wychodzi. Automatic Autopsy nie jest monotonną, głośną do granic bólu „ścianą” dźwięku. Artysta dość sprawnie żongluje stylem, miesza najróżniejsze formy dźwiękowego wyrazu. Pełno tu trzasków, bólu, krzyków cierpienia, ale również nieco subtelniejszych odgłosów powstałych gdzieś z głębi okołodronowych uniesień, jak na przykład w spokojnym „Re-learning To Breath”. Właśnie to dwoiste połączenie: z jednej strony pozornej łagodności, z drugiej zaś wrogości wydaje mi się tutaj najbardziej interesujące, żeby nie powiedzieć – pasjonujące.
Jeśli popatrzymy na Automatic Autopsy przez pryzmat innych albumów noszących etykietkę noise to jest to album dość wyjątkowy. Z jednej strony nie ma tutaj monumentalnych, długich i w rezultacie doprowadzających do szału kompozycji. Z drugiej ten album Kadavera traktuję, jako szczególną podróż w głąb siebie i naprawdę często do niego wracam i analizuję poszczególne struktury. Moje ulubione i szczególnie bliskie utwory to: „Liquid mind-fucker...”, „Automatic”, „Yel-low” i „SuiSide”. Oczywiście zaznaczam, że dla niewprawionego słuchacza takie dźwięki mogą okazać się szokiem. Ładna i przemyślana jest też oprawa graficzna albumu, w której dominuje barwa czarna. Wewnątrz wkładki znajduje się... plasterek, który może okazać się przydatny dla tych słuchaczy, którzy na przykład bez uszczerbku na ciele nie wysłuchaliby płyty do końca. Tylko jak to ma się do naszej psychiki? Po kontakcie z „patomorfologiem” Zolotovem może okazać się, że już nic nie będzie takie, jak przedtem. Niemniej polecam ten album uwadze każdego, kto nie oczekuje od muzyki wyłącznie chwytliwych i szybko wpadających w ucho melodii.